9/05/2015

Rozdział 25

17 lutego 2015
84 dni

Pierwsze kilka dni po wyjeździe chłopaków było spokojnych. Nic się nie działo, wszystko toczyło się stałym rytmem, jakby nie było żadnego zagrożenia. Chodziłam do szkoły, udawałam, że nic się nie stało, grałam rolę dobrej i posłusznej wnuczki, która dobrze się uczy.

Szesnastego zadzwoniła do mnie Amy z pytaniem, czy nie chcę gdzieś z nią wyjść, ale odmówiłam. Wolałam zostać w domu i pogadać przez chwilę na Skypie z chłopakami, o ile strefy czasowe miały nam na to pozwolić.

Tak więc od razu po powrocie ze szkoły i rzuceniu plecaka na ziemię poszłam do siebie do pokoju i odpaliłam komputer. Nikogo nie było w domu, babcia wyszła gdzieś z Edem, Robert miał zajęcia dodatkowe a Jamie pewnie włóczył się po mieście z kumplami albo z Chan. Nic nowego. Nie pierwszy raz zostawałam sama w domu.

Moje plany uległy zniweczeniu kiedy po odpaleniu laptopa okazało się, że nie mam internetu. Stwierdziłam, iż to chwilowe problemy z siecią albo z operatorem, więc zeszłam na dół, zrobiłam sobie herbaty i z kubkiem ciepłym od gorącego napoju wróciłam do pokoju.

Ku mojemu zdziwieniu internetu wciąż nie było. Zdecydowałam się przeczekać tą awarię oglądając telewizję, więc nie wyłączając komputera zeszłam z powrotem na dół, usiadłam na kanapie w salonie i nakrywając się swoim kocykiem włączyłam telewizor. Zaczęłam skakać po kanałach aż udało mi się znaleźć coś, co ewentualnie mogłam chcieć obejrzeć.

Siedziałam tak wlepiając oczy w ekran i grzejąc się pod kocem kiedy nagle światło w kuchni zaczęło migać. Już chciałam wstać żeby sprawdzić co się dzieje, ale wtedy wszystko zgasło. Przynajmniej z tego co widziałam, na całym pierwszym piętrze zgasły światła, a urządzenia elektroniczne przestały działać.

Na początku po prostu siedziałam i dalej i nie wiedziałam co robić. Za to winię dezorientację. Jeszcze nigdy wcześniej nie spotkałam się z czymś takim. Otrzeźwiałam po dłuższej chwili. Wtedy też przypomniałam sobie, że mama zawsze trzymała latarkę w kuchni, właśnie na takie sytuacje. Zrzuciłam z siebie koc i ostrożnie odstawiłam herbatę na stolik obok kanapy po czym wyruszyłam po latarkę. Nie przypuszczałam, że znalezienie jej będzie dużo trudniejsze, niż mi się wydawało.

Najpierw sprawdziłam pierwszą szufladę z brzegu, w której zazwyczaj trzymaliśmy sztućce. Potem zaczęłam szukać po przypadkowych szufladach, jednak dalej nie mogłam jej znaleźć. To zaczynało być wkurzające, nie dość, że prawie nic nie widziałam to jeszcze nie mogłam zlokalizować potrzebnego źródła światła.

Kiedy wreszcie udało mi się odnaleźć tę upierdliwą latarkę wyruszyłam w podróż pełną niebezpieczeństw, czyli na górę. Jako dziecko panicznie bałam się ciemności, a wtedy wciąż odczuwałam dyskomfort na samą myśl o dłuższym przebywaniu w domu bez stałego źródła światła.

Udało mi się wdrapać po niebezpiecznej machinie zwanej schodami i dzięki Bogu, bo z moją koordynacją ruchową nawet taka potencjalnie prosta rzecz jak wejście po schodach z latarką mogła się skończyć upadkiem. Całe szczęście obyło się bez szwanku z mojej strony.

Ku mojemu przerażeniu na górze też nie było światła. Poszłam do swojego pokoju by sprawdzić, co z laptopem. Komputer się oczywiście wyłączył, ponieważ już od dawna miał popsutą baterię i bez prądu siadał po dwóch minutach.

Westchnęłam zdenerwowana i wyszłam z pokoju w celu udania się do łazienki kiedy usłyszałam hałas na dole.

Moje serce zabiło szybciej. Przestraszyłam się, w końcu byłam sama w domu a nikt z rodziny nie miał wrócić przed osiemnastą. Była siedemnasta trzydzieści, w razie czego musiałam wytrwać tylko pół godziny w mroku.

Uspokoiłam oddech i tętno po czym ostrożnie zeszłam na dół jednocześnie nasłuchując. Kiedy poświeciłam latarką na stolik okazało się, że mój kubek z herbatą z niego spadł, co wyjaśniało hałas. Problem polegał na tym, że postawiłam naczynie na środku blatu, więc nie było szansy, żeby niepotrącone przez nikogo spadło.

Dłonie zaczęły mi się trząść ze strachu. W pierwszym odruchu obiegłam cały dom sprawdzając, czy wszystkie okna i drzwi prowadzące na zewnątrz są zamknięte, po czym odkryłam, że jedno z okien było uchylone. A pamiętałam, jak je zamykałam, ponieważ było to okno w salonie. Zamknęłam je ponieważ do środka wpadało zimne powietrze z dworu które ja nie życzyłam sobie w tamtym pokoju.

Głośno przełknęłam ślinę i odwróciłam się za siebie, tak na wszelki wypadek. Całe szczęście nikt za mną nie stał, bo nie wiem, co bym wtedy zrobiła.

Wtedy przyszła mi do głowy pewna ważna rzecz.

Najciszej jak tylko mogłam ponownie weszłam na górę i od razu skierowałam się w stronę pokoju Jamiego. On zawsze brał udział w dużej ilości konkursów muzycznych, a część z nich wygrał. Pamiętałam, że na jego parapecie stały statuetki za zwycięstwa. Jeśli ktoś dostał się przez tamto okno do środka to noszenie ze sobą takiej statuetki, która, nawiasem mówiąc, była dosyć ciężka, było chyba dosyć rozsądnym pomysłem.

Kiedy byłam już w połowie drogi korytarzem do obranego przeze mnie celu poczułam powiew powietrza za sobą. Szybko się odwróciłam i ujrzałam okno na drugim końcu korytarza. Było otwarte, a przecież jakieś pięć minut wcześniej sprawdzałam wszystkie okna i to było zamknięte. Już miałam zmienić kierunek marszu i pójść w tamtą stronę zadając idiotyczne pytanie pod tytułem "Kto tam?", ale w porę się opamiętałam. Tak zawsze postępowały te bohaterki horrorów, które szybko ginęły.

Wzięłam głęboki oddech i kontynuowałam wycieczkę do pokoju brata jakby nic się nie stało. Kiedy udało mi się wejść do środka pomieszczenia odetchnęłam z ulgą. Chociaż tyle.

Uspokojona poczuciem bezpieczeństwa, które dawał pokój traktowany przeze mnie jako bezpieczną przystań gdy byłam jeszcze mała, podeszłam do parapetu i sięgnęłam po statuetkę. Biorąc ją do ręki stałam tyłem do wejścia.

Czując się pewniej z czymś, co mogło mi posłużyć za broń w dłoni obróciłam się na pięcie by wrócić na dół. Skierowałam latarkę na ścianę przeciwległą do drzwi i zamarłam.

Ujrzałam zamaskowaną postać ubraną na czarno odwróconą twarzą do ściany.

Poczułam, jak żołądek podchodzi mi do gardła. Serce biło tak mocno, że miałam wrażenie jakby za chwilę miało mi wyskoczyć z klatki piersiowej.

Na początku pomyślałam, że już po mnie. Nie mam jak wyjść z pokoju, a kwestia tożsamości tajemniczej osoby nie była problemem. Raczej oczywistym było, że to znienawidzony przeze mnie prześladowca. Nie mogłam skorzystać z okna jako wyjścia, znajdowałam się za wysoko jak na takie manewry.

Zdesperowana zdecydowałam, że podejmę próbę wydostania się stamtąd drzwiami. Miałam znikome szanse na powodzenie, ale wolałam to niż czekanie nie wiadomo ile na ruch wrogiego mi człowieka.

Najostrożniej jak mogłam zaczęłam przesuwać się w stronę drzwi jednocześnie starając się pozostać bezpiecznej ściany. Jeszcze nigdy nie byłam tak przerażona, czułam się jak bohaterka horroru, a, wierzcie mi, nigdy nie chciałam wystąpić w tym gatunku filmu.

Chciałam spokojnego, normalnego życia. Nieeee, po co mi to, nudno by było.

Wracając. Byłam już dwa kroki od drzwi, nadzieja na wymknięcie się stamtąd niezauważenie powróciła, kiedy mężczyzna niespodziewanie się odwrócił.

Ruch był tak nagły i niespodziewany, że prawie przestałam oddychać ze strachu. Przez kilka pierwszych sekund stałam skamieniała ze strachu, jednak kiedy dostrzegłam błysk ostrza w jego dłoni otrzeźwiałam. Wyrwałam się do przodu biegnąc jak najszybciej w kierunku schodów usiłując uciec jak najdalej od prześladowcy.

W tym pośpiechu prawie spadłam ze schodów. Gdybym faktycznie się wywaliła to już by było po mnie.

W każdym razie biegłam z taką szybkością, o jaką bym siebie nigdy nie podejrzewała.

Gdy tylko zbiegłam na dół od razu skierowałam się do kuchni, w której otworzyłam drzwi do spiżarni, wbiegłam do środka i zamknęłam je za sobą. Stwierdziłam, że tam byłabym najbezpieczniejsza.

Schowałam się za jedną z szafek i po prostu czekałam dygocąc ze strachu i walcząc o to, by nie zacząć krzyczeć. Nie mogłam zadzwonić na policję, telefon zostawiłam w salonie. Mądrze, wiem.

Chociaż nigdy nie byłam jakoś bardzo wierząca to w tamtym konkretnym momencie modliłam się więcej niż przez pozostałą część życia. Bardzo chciałam przeżyć, ale szczerze wątpiłam w to, że wyjdę z tego bez szwanku. Moim jedynym ratunkiem mógł być powrót babci.

Zostawało mi czekać. Nie mogłam wyjść, wtedy stałabym się łatwym celem. Im dłużej czekałam tym bardziej przerażona byłam i tym większą ochotę miałam na samobójcze wyjście ze spiżarni.

Nawet nie wiecie, jaką ulgę poczułam kiedy usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi frontowych i dostrzegłam łunę światła widoczną przez szparę w drzwiach. Poczekałam jeszcze moment, żeby upewnić się czy to psychol nie próbuje mnie oszukać tym samym wywabiając z kryjówki.

- Sam? Gdzie jesteś? - głos babci rozniósł się po domu. Odetchnęłam głośno, zerwałam się z podłogi i wybiegłam ze spiżarni wpadając prosto w ramiona kobiety.

- Sam, co się stało? Ktoś ci coś zrobił? Czemu chowałaś się w spiżarni? - babcia oczywiście była zmartwiona moim zachowaniem i natychmiast zaczęła przesłuchanie.

- Nic się nie stało, babciu. Naprawdę. Przysięgam. - wyrzucałam z siebie słowo za słowem drżącym z emocji głosem

- Dobrze, spokojnie, nie gorączkuj się tak tymi obietnicami. Jesteś cała w kurzu, idź do pokoju się przebrać.

- Jasne, już idę. - puściłam kobietę i już spokojnie poszłam do swojego pokoju.

Gdy tylko przeszłam przez próg, zamurowało mnie.

Mój komputer dalej był wyłączony, ale nie w tym rzecz. Na ciemnym ekranie ktoś napisał korektorem trzy słowa, które wpędziły mnie w stan nieustannej czujności aż do przyjazdu chłopaków.

"Jeszcze nie skończyliśmy"

___________________________________________________________________________________

Wróciłam po przerwie. Przepraszam za opóźnienie, ale pewnie już do tego przywykliście (niestety) :P Dajcie mi znać czy rozdział wam się podobał. Może uda mi się napisać i wstawić kolejną część jutro, ale nic nie obiecuję. Jeśli nie jutro, to kolejny rozdział za dwa tygodnie. Miłego czytania i do napisania xx