31 października 2014
23 dni przed katastrofą
Halloween. Ulubione święto wszystkich Amerykanów, w tym moje. W
naszym domu już od kilku dni trwały przygotowania do święta zmarłych, w
których z wielką chęcią brałam udział. Miałam nadzieję, że zajmując się
czymś użytecznym zapomnę chociaż na chwilę o tajemniczym liściku.
Fletcher wpadł dwa razy, żeby nam pomóc, a chłopcy robili wszystko, żebym
skończyła wcześniej i mogła gdzieś z nimi wyjść. Zazwyczaj kończyło się
na tym, że przychodzili po mnie pod szkołę, wracali ze mną do domu i
nie wychodzili dopóki nie dostałam pozwolenia na spotkanie od mamy.
Wtedy szliśmy gdzieś razem.
W końcu nadszedł ten dzień. Nasz
ogródek był przyozdobiony nagrobkami, sztuczne kościotrupy zwisały z
drzew a efektu dopełniło stadko nietoperzy mieszkających u nas na
strychu. Specjalnie je stamtąd wygoniliśmy, żeby latały po podwórku.
Byłam umówiona na imprezę z Fletcherem i chłopakami, więc oczywiście
musiałam się przebrać. I tutaj pojawił się problem. Byłam beznadziejna w
te klocki. Nie dość, że nie miałam pomysłu na kostium to jeszcze nie
umiałam się porządnie umalować. Dzięki Bogu mama kiedyś pracowała jako
wizażystka, więc znała się na rzeczy. Dzięki niej miałam przebranie,
które nawet mi się podobało. Założyłam starą, skórzaną, motocyklową
kurtkę taty, koszulkę Metallici brata i własne spodnie z tego samego
materiału co kurtka. Związałam włosy w kucyk i wtedy mama wzięła mnie w
obroty. Natapirowała związane pasma i ucharakteryzowała mnie tak, jakbym
zginęła w wypadku motocyklowym. Pod oczami miałam sińce, na prawym
policzku udało się stworzyć głęboką ranę, natomiast na lewej ręce
znajdował się bandaż zamoczony uprzednio w sztucznej krwi. Usta w ciągu
pięciu minut stały się spierzchnięte a z kącika lewego oka wydobyła się
strużka czerwonego płynu. Tak przebrana wybiegłam z domu żegnając się z
rodziną i udałam się na umówione miejsce spotkania. Do kieszeni
schowałam strzykawkę z insuliną. Nie miałam ochoty na ponowne
przymieranie głodem tylko dzięki mojej głupocie i nierozgarnięciu.
Zaniepokojona, że wyszłam z domu za późno, żeby dotrzeć na miejsce o
czasie, spojrzałam na zegarek. Zostało mi jeszcze dwadzieścia minut na
dojazd na miejsce. Kupa czasu. Zazwyczaj podróż do Replay Lounge
zajmowała mi około piętnastu minut. W trzy minuty znalazłam się na przystanku
autobusowym, a po kolejnych czternastu byłam na miejscu. Przed klubem jak
zwykle ciągnęła się długa na milę kolejka. Już miałam próbować się
gdzieś wepchnąć, gdy usłyszałam znajomy głos wykrzykujący moje imię.
Obróciłam się i zobaczyłam Fletchera stojącego całkiem blisko wejścia i
machającego do mnie. Uśmiechnęłam się i podeszłam do mojego chłopaka
wdzięczna, że wpadł na pomysł przyjechania wcześniej i zajęcia miejsca w
ogonie. Stanęłam na palcach i krótko pocałowałam go w usta na
przywitanie, co wywołało uśmiech także na jego twarzy. Caine zlustrował
mnie wzrokiem od stóp do głowy i kiwnął głową z aprobatą.
-
Wyglądasz świetnie. Myślałem, że zrezygnujesz z przebrania. - Fletcher
uśmiechnął się ukazując swoje białe zęby. Miał obsesję na punkcie
swojego uzębienia, zawsze musiało być śnieżnobiałe.
- Jakżebym
śmiała, Michael by mnie zlinczował gdybym nie przyszła w kostiumie. -
chłopak zaczął się śmiać z mojej odpowiedzi, jednak mi nie było do
śmiechu - Ja nie żartuję. Miałabym przejebane.
- Za kogo się tak właściwie przebrałaś?
-
Za motocyklistkę zmarłą w wypadku. - przyjrzałam się Cainowi. Miał na
sobie niebieski strój stróża nocnego, dokładnie taki sam jak ochroniarze
z Instytutu Smithsonian. Od razu wiedziałam, czyim wcieleniem był
dzisiaj Fletcher.
- Larry Daley?* - w zasadzie nawet nie musiałam pytać. To było oczywiste dla wszystkich, którzy dobrze znali Fletchera.
- Tak. Skąd wiedziałaś? - twarz chłopaka rozświetlił uśmiech kiedy poprawnie zgadłam za kogo się przebrał
-
Flee, proszę. Każdy kto cię zna by to zgadł. - użyłam zdrobnienia,
które kiedyś wymyśliła Amelia. Po jakimś czasie wszyscy zaczęliśmy go
tak nazywać. Powód był bardzo prosty: "Flee" wypowiadało się szybciej niż "Fletcher".
Nagle usłyszałam znajomy głos. Odwróciłam się
i ujrzałam Michaela krzyczącego moje imię i chodzącego wzdłuż kolejki.
Zachowywał się tak, jakby nie umiał korzystać z oczu. Tuż za nim
podążała pozostała trójka śmiejąc się i popychając nawzajem. Przez
chwilę myślałam, że są pijani, ale po chwili uświadomiłam sobie, iż po
prostu przyjaźnię się z kretynami. Nad ramieniem usłyszałam głos
Fletchera.
- Z kim ty się przyjaźnisz?
- Z idiotami, Flee.
Ze skończonymi idiotami. - Cain zaczął się śmiać a ja rozpoczęłam proces
zwracania na siebie uwagi Clifforda. Najpierw uniosłam rękę do góry i
zaczęłam nią machać tak, żeby Mikey ją zobaczył, co oczywiście nie
podziałało. Wtedy postanowiłam użyć strun głosowych.
- Michael!
Tutaj! - ta technika zadziałała tylko w trzech czwartych. Jak? Luke,
Calum i Ash mnie usłyszeli i już szli w moją stronę, jednak obiekt,
który obchodził mnie najbardziej w tamtym momencie, wciąż nie reagował.
Westchnęłam głośno.
- Co mu się dzisiaj stało? Nagle oślepnął? - powiedziałam sama do siebie, co Ashton oczywiście usłyszał
-
Ma maskę, która zsuwa mu się na oczy a jest zbyt leniwy, żeby ją
poprawić. Albo specjalnie jej nie poprawił, bo chciał ci zrobić obciach.
Wybieraj. - uśmiech nie schodził z twarzy Irwina kiedy to mówił
-
Chyba wolę drugą opcję, wtedy przynajmniej jest dla niego nadzieja. -
mój komentarz wywołał salwę śmiechu, za którą zaczęłam dziękować Bogu.
Dzięki niej Clifford wreszcie nas zauważył i ruszył w naszą stronę.
Dopiero wtedy spostrzegłam, w co jest przebrany. Natychmiast nabrałam
ochoty na strzelenie sobie facepalmu. Chociaż z drugiej strony mogłam
się tego po nim spodziewać. Mikey wybrał się do klubu w stroju jednego z
Żółwi Ninja. A maska faktycznie zsuwała mu się na oczy. Jak tylko
chłopak dotarł do naszego małego kółka wzajemnej adoracji obróciłam go i
zawiązałam przeszkadzają część kostiumu tak, żeby już więcej nie
wchodziła mu w drogę. Zadowolona z efektu klepnęłam Michaela w ramię na
znak, że może się odwrócić.
- Czy to takie trudne zawiązać dwa
sznureczki w kokardkę, Donatello? - nie miałam pojęcia, za którego
żółwia się przebrał. Strzelałam z tym Donatellem. Po mojej odpowiedzi
wszyscy obecni wydali z siebie krótki jęk przerażenia.
- No co? Źle zawiązałam kokardkę? - wiedziałam, o co im chodzi, ale udawałam głupią
-
Pomyliłaś mnie z Donatellem. - Michael spojrzał na mnie jakbym wywołała
koniec świata. Przewróciłam oczami uśmiechając się i zaczęłam grać
pokorną służebnicę. Upadłam na kolana przed Cliffordem jednocześnie
oddając mu pokłon.
- Przepraszam za tę obrazę jego mości i
przysięgam, że taka sytuacja już się nie powtórzy! Błagam o
przebaczenie, mój panie! - nad sobą usłyszałam chichot chłopców
zawzięcie próbujących powstrzymać się przed roześmianiem się. Kątem oka
zerknęłam na ludzi stojących za nami w kolejce. Każdy bez wyjątku gapił
się na mnie jak na wariatkę. W sumie to im się nie dziwię.
-
Powstań, moja wierna służebnico! Udzielam ci przebaczenia za ten
haniebny czyn jakim było pomylenie imion Wojowniczych Żółwi Ninja! -
wtedy już nikt nie był w stanie powstrzymać się od daniu upustu radości
nie zważając na decybele. Ashton oczywiście był najgłośniejszy. Sama
zaczęłam się śmiać wstając z ziemi i otrzepując spodnie z brudu. Dopiero
wtedy przyjrzałam się strojom reszty grupy. Luke i Calum zmówili się i
przebrali się za braci Mario. Tych akurat rozróżniałam. Hemmings miał na
sobie kostium Mario a Hood - Luigiego. Irwin natomiast postawił na
strój własnej roboty. Natapirował włosy, więc teraz sterczały we
wszystkich kierunkach. Górne pasma wystające spod nakrycia głowy
spryskał zielonym sprejem. Na głowie miał czarny kapelusz z rondem,
który obkleił białą taśmą klejącą tym samym tworząc różne dziwne wzory.
Jego oczy zostały otoczone czarnym cieniem do powiek, który zdążył już
trochę zblaknąć. Przypominał mi szopa pracza. Albo pandę. Wracając, na
sobie miał czarną koszulę, na którą narzucił pelerynę tego samego
koloru. Tylko kołnierzyk był czerwony. Wyglądało na to, że to właśnie
Ash postarał się najbardziej z nas wszystkich, co nie było zaskakujące.
Po dwudziestominutowym staniu w kolejce udało nam się wreszcie wejść do
klubu. Już od progu przytłoczył mnie duszący zapach potu i alkoholu. W
klatce piersiowej czułam wibracje spowodowane zdecydowanie zbyt głośną
muzyką, w powietrzu unosiła się sztuczna mgła, która u wielu osób
wywoływała ból głowy. Miałam wrażenie, że w całym budynku brakuje tlenu,
którym dałoby się oddychać - w środku było tyle ludzi, że ledwo można
się było przecisnąć. Uśmiech natychmiast pojawił się na mojej twarzy. To
było środowisko, w którym czułam się dobrze. Mogliście odnieść inne
wrażenie po moim narzekaniu, ale z reguły jest tak, że jak na coś
narzekam, to znaczy, że to kocham. Tym razem nie było inaczej.
-
Uwielbiam tu przychodzić! - krzyknęłam do Luke'a, który szedł za mną
trzymając mnie za rękę. Cała nasza szóstka szła gęsiego chwytając się za
dłonie by nie zgubić się w morzu gości klubu. Hemmings zadziwiająco
mocno ściskał moje palce, jakby bał się, że gdzieś mu zniknę.
-
Myślałem, że nienawidzisz! Zawsze narzekasz kiedy tu jesteśmy! -
chłopakowi ciężko było przekrzyczeć dudniącą muzykę. Zaśmiałam się cicho
z jego odpowiedzi.
- Gdybym tego nienawidziła, to bym tutaj nie
przychodziła, nie?! - usłyszałam, jak Luke parsknął śmiechem.
Kontynuowaliśmy naszą podróż w głąb budynku aż do momentu znalezienia
wolnych miejsc przy barze. Wchodząc tam ryzykowaliśmy, bo tylko Flee
miał skończone dwadzieścia jeden lat, ale znaleźliśmy sposób i na to. To
jego zawsze wysyłaliśmy po alkohol. Gdy tylko usiedliśmy, skończyła się
kolejna piosenka. Na nieszczęście moich przyjaciół kolejnym utworem
okazał się jeden z moich ulubionych. Natychmiast zeskoczyłam ze stołka i
zaczęłam ciągnąć Caina w stronę parkietu, jednak ten konsekwentnie
utrudniał mi pracę.
- Flee, proszę, chociaż tą jedną piosenkę! - krzyczałam śmiejąc się
- Brooks, wiesz doskonale, że nie potrafię tańczyć! - chłopak użył zdrobnienia pochodzącego od mojego drugiego imienia
- To po co tutaj przychodziłeś?! - odkrzyknęłam zdezorientowana
- Bo ty mnie namówiłaś! - Fletcher zaczął się śmiać z mojej krótkiej pamięci
-
Racja. - mruknęłam pod nosem i ruszyłam do najbliższej ofiary. Luke miał dużego pecha bo siedział na następnym stołku. Wiedziałam, że
mi nie odmówi. Podeszłam do niego z rękoma za plecami i uśmiechem na
ustach.
- Luuuke... - mój przyjaciel odwrócił się do mnie przodem. Spojrzał na
mnie i już wiedział, o co mi się rozchodzi. Hemmings tylko przewrócił
oczami i ześlizgnął się ze stołka. Uradowana chwyciłam jego dłoń i
zaczęłam go ciągnąć na parkiet. Kiedy znaleźliśmy się wystarczająco
blisko środka puściłam rękę chłopaka i zaczęłam tańczyć. Nawet nie
musiałam patrzeć, wiedziałam, że Luke do mnie dołączył. Wiedziałam też,
że wyglądamy jak dwa nieszczęścia, bo żadne z nas nie umiało tańczyć,
ale zupełnie nam to nie przeszkadzało. Ruszaliśmy się niekoniecznie w
rytm muzyki uśmiechając się do siebie i co jakiś czas wyśmiewając nasze
pomyłki. Piosenka skończyła się po dwóch minutach, ale my tańczyliśmy
dalej. W pewnym momencie zgłodniałam. Pamiętałam o tym, że przed
zjedzeniem czegokolwiek musiałam wstrzyknąć sobie insulinę. Pieprzona
cukrzyca. Stanęłam na palcach i na ucho przekazałam Hemmingsowi, że muszę iść do
łazienki. Ten w odpowiedzi wskazał głową na bar pokazując mi, gdzie
będzie czekał. Kiwnęłam głową i ruszyłam w podróż przez ocean spoconych i
nawalonych ludzi. Dotarcie do upragnionego pomieszczenia zajęło mi
jeden i pół utworu, ale kiedy wreszcie weszłam do kabiny moja radość nie
znała granic. Szczęśliwa wyjęłam z kieszeni strzykawkę, uniosłam róg
bluzki i wyćwiczonym ruchem wbiłam igłę w ciało. Delikatnie się
skrzywiłam. Fakt, że robiłam to co najmniej pięć razy dziennie nie
zmieniał tego, że bolało tak samo. Kciukiem nacisnęłam na tłoczek i
obserwowałam jak płyn stopniowo znika z urządzenia. Gdy opróżniłam
strzykawkę wyrzuciłam ją do kosza. Opuściłam ubranie z powrotem na należne
miejsce i już miałam wychodzić z kabiny, ale coś mi przeszkodziło.
Poczułam znajomy zapach. Cała łazienka pachniała benzyną. Nie wiem,
czemu nie zauważyłam tego wchodząc do pomieszczenia, ale odór stał się
nie do zniesienia. Uniosłam rękę i ukryłam nos w rękawie kurtki, po czym
wyszłam z kabiny. Oczywiście miałam wystarczającą ilość pecha by wdepnąć
w sam środek ogromnej kałuży paliwa. Wtedy zobaczyłam postać w
kominiarce siedzącą w oknie. Ten ktoś trzymał w ręku zapalniczkę, kciuk
spoczywał na kółku trącym. Zamarłam. Chciałam uciekać, ale moje nogi
zapomniały, jak się chodzi. Mogłam tylko stać w miejscu wpatrując się z
przerażeniem w tajemniczego mężczyznę. O ile nie mogłam dostrzec twarzy,
o tyle mogłam przynajmniej zidentyfikować płeć osobnika. Facet
prześlizgnął palcem po kółeczku. Jego twarz rozświetlił mały płomień. Mężczyzna spojrzał się na mnie, rzucił zapalniczkę prosto w kałużę i
zeskoczył z okna. Dosłownie ułamek sekundy przed tym, jak podpalił
benzynę, udało mi się oprzytomnieć i w ostatniej chwili uciekłam pod
ścianę z feralnym otworem okiennym, która znajdowała się naprzeciwko
mnie. Z nadzieją spojrzałam w stronę okna, przez które przed chwilą
wyskoczył podpalacz. Było zamknięte. Podbiegłam do oszklonej dziury w ścianie i próbowałam ją
otworzyć, ale nic to nie dało. Wtedy rzuciłam się do drzwi i zaczęłam je
szarpać. Ku mojej rozpaczy wysiłki, jakie podjęłam, nie dały żadnego
rezultatu. Płomienie z sekundy na sekundę zbliżały się do mnie. Byłam
odcięta od jakiejkolwiek drogi ucieczki. Nie było sensu krzyczeć, głośna
muzyka w klubie zagłuszyłaby mnie bez problemu.Wtedy przyszło mi na myśl, żeby zadzwonić do któregoś z chłopaków.
Szybko zaczęłam przeszukiwać kieszenie zarówno kurtki jak i spodni, ale
nie było w nich nic z wyjątkiem drobnych i biletu na autobus.
Spanikowana zdałam sobie sprawę, że musiałam zapomnieć o komórce
wychodząc z domu.
Z każdą chwilą dym
wypełniał większą powierzchnię łazienki. Zaczęłam się krztusić, a z moich
oczu samoistnie wypłynęły łzy. Fakt, że pomieszczenie nie było duże
tylko utrudniał sprawę. Wciąż zasłaniałam nos rękawem, ale to i tak nic
nie dawało. Kątem oka dostrzegłam, że do jednego z kątów ogień jeszcze
nie dotarł, więc podbiegłam tam wymijając płomienie i usiadłam w rogu opierając głowę o
ścianę za mną. Wiedziałam, że zostało mi niewiele czasu, ale miałam
ograniczone pole manewru. Łzy bezsilności zaczęły spływać po moich
policzkach. Wtedy postanowiłam podjąć ostatnią, desperacką próbę
zwrócenia na siebie uwagi. Zaczęłam krzyczeć. Jednak mimo tego, że
wydzierałam się ze wszystkich sił, nic to nie dało. Drapanie w gardle
nie ułatwiło mi zadania. Pozostawało mi liczyć na to, że ktoś poczuje
odór spalenizny i wezwie straż pożarną. Niestety dym wypełnił większą
część pokoju a mi coraz trudniej było złapać oddech. Męczył mnie kaszel
spowodowany dwutlenkiem węgla unoszącym się w powietrzu. Po krótkim
czasie poczułam, że odpływam. Resztkami sił walczyłam o utrzymanie
przytomności, ale zawiodłam. Moja dłoń opadła na podłogę z głuchym
dźwiękiem. Ostatnimi rzeczami które zapamiętałam przed osunięciem się w
ramiona nieświadomości było światło i gorąco bijące od płomieni
zbliżających się do ręki oraz błysk pioruna za oknem. ___________________________________________________________________________________
* Larry Daley - główny bohater trylogii "Noc w Muzeum"
Kolejny rozdział :) Przepraszam za jednodniowe opóźnienie, ale wystąpiły pewne problemy i musiałam dokonać korekty ;) I mam do was jeszcze jedną sprawę: za każdym razem, kiedy wstawiam nowy rozdział pojawia się około trzydziestu nowych wyświetleń, a mimo tego nie wiem, co myślicie. Czy to, co tworzę, wam się podoba? Nie dowiem się, dopóki nie zaczniecie komentować ;)
Nie lubię ognia.
OdpowiedzUsuńBoję się i go nienawidzę.
PO ZA TYM GDZIE TY MASZ TELEFON DZIEWCZYNO! W TEJ SYTUACJ DZWONI SIĘ DO KTÓREGOŚ Z CHŁOPCÓW LUB OD RAZU PO KARETKĘ I STRAŻ POŻARNĄ!
Błagaaaaaaaaam!!!!!!!!
Nie zjaraj jej twarzy.
Ten komentarz będzie krótki, bo czeka mnie ciasto.
Nie do jedzenia, do robienia...
WESOŁYCH ŚWIĄT CI ŻYCZĘ!
Literówek nie było, więc, żebyś dostała w cholerę dużo prezentów.
No to ho ho ho ho
Sativa
Na wszystkie komentarze odpowiadam w jednym, bo jestem zbyt leniwa, by pisać cztery :P
Usuń1. Czcionka w prologu: starałam się coś z tym zrobić, ale nie wyszło :/ W wersji roboczej wszystko wygląda po ludzku, ale jak publikuję, to dupa wychodzi >:(
2. Model telefonu Sam: Sammy nie jest krzepką osóbką, więc prędkość, z jaką telefon przeleciał przez pokój nie była duża. Jej pokój też nie jest jakiś w cholerę duży ;) Sam ma Sony'ego: telefon, który sama posiadam, a jego ekran wciąż jest w stanie nienaruszonym nawet po zawodach w rzucie przez pokój :P
3. Pięć toreb z jedzeniem: w pokręconym świecie mojego umysłu mama Sam dała jej pięć toreb, bo w jednej znajdował się prowiant dla Sammy i Eda.
4. Reakcja Sam na śledzenie: albo Sammy jest głupia, albo ma jakiś powód, nad którym muszę pomyśleć xD Czekaj... MAM! Sam nie chciała do niego podchodzić, żeby się nie skapnął, że ona wie. Bo przecież nie znała jego zamiarów.
5. Pożar: Sam nie zadzwoniła do chłopaków, bo zostawiła telefon w domu (ona i jej pamięć), o czym zapomniałam napisać i tu mnie masz :P
Tak więc tobie też życzę góry prezentów wielkości Mount Everest, a jeśli nie, to przynajmniej K2 ;) I oczywiście Wesołych Świąt :D I miłego pieczenia ciasta :)