2/14/2015

Rozdział 10

Przypominam o hashtagu na tt: #Thunderff Liczę na was, miśki, tweetujcie i dawajcie znać ;)

___________________________________________________________________________________

18 listopada 2014
5 dni przed katastrofą

Nie wiem, ile czasu spędziłam panikując tamtego dnia, ale uspokoiłam się zadziwiająco szybko. Już o trzeciej nad ranem byłam całkowicie ogarnięta. Co mi pomogło? Myśl, że moja panika tylko pogorszy sytuację, a na pewno nie przyczyni się do poprawienia jej.

Chłopcy zostali ze mną do samego rana, mimo moich natrętnych próśb i nalegań, żeby poszli odpocząć. Stwierdzili, że nie mogą mnie teraz zostawić samej. Opuścili dom dopiero wtedy, gdy Jace wrócił od Chandler - jego dziewczyny. Po nieprzespanej nocy nie miałam na nic siły, więc położyłam się do łóżka i próbowałam zasnąć. W zasadzie w nosie miałam fakt, że powinnam szykować się do szkoły. Nie miałam zamiaru pojawić się w tym znienawidzonym budynku, przynajmniej nie przez następne kilka godzin. Zagrzebałam się pod kołdrą i po prostu leżałam. Nie mogłam usnąć, pomimo tego, że bardzo tego pragnęłam. Po prostu nie byłam w stanie. Gdy tylko zamykałam powieki, przed oczami stawał mi obraz kobiety prowadzącej serwis informacyjny wypowiadającej te straszne słowa.

Przeleżałam pół dnia. Wszyscy próbowali się ze mną skontaktować, ale odrzucałam połączenia. Chciałam być sama, potrzebowałam czasu, by przywyknąć do myśli, że naraziłam wszystkich moich bliskich. Około dwunastej rano ktoś zadzwonił do drzwi, ale nawet się nie podniosłam, żeby sprawdzić, kto to. Nie interesowało mnie to, i tak bym tego kogoś nie wpuściła. Cała rodzina miała klucze do domu, oczywiście oprócz Eda, ale pięciolatka zazwyczaj odbierał Jace. Miałam niebywałe szczęście, że mogłam zostać sama, bo Robert poszedł do kolegi na noc i mieli razem pojechać do szkoły, Ed był u babci, a najstarszy z nas wyszedł około pół godziny po tym, jak wrócił. Rodzice natomiast byli za granicą i mieli wrócić dopiero dzisiaj wieczorem.

Gdy wybiła piętnasta miałam dosyć bezczynnego leżenia. Zresztą i tak musiałabym wstać, bo Amy napisała do mnie, że spotykamy się u niej wieczorem bez pytania o to, czy się pojawię i czy w ogóle mam czas. Miałam tam być i koniec. Mało ją obchodziło to, że we wtorki miałam korki z matematyki.

Wstałam z łóżka, wyszykowałam się i wyszłam z domu ze słuchawkami na uszach. Specjalnie wyszłam dużo wcześniej, bo przed spotkaniem z przyjaciółmi chciałam jeszcze odwiedzić jedno miejsce. Niewiele myśląc skierowałam się w stronę Lawrence Memorial Hospital. To może wydać się dziwne, ale lubiłam tam chodzić kiedy w moim życiu pojawiały się problemy. W szpitalu zawsze uświadamiałam sobie, że innym ludziom przydarzają się o wiele gorsze rzeczy.

Spacer zajął mi piętnaście minut, czyli tyle, co zwykle. Wchodząc do budynku wyjęłam słuchawki z uszu i wyciszyłam telefon, Po cichu szłam korytarzami szukając konkretnego oddziału. Gdy zobaczyłam srebrną tabliczkę na drzwiach, przystanęłam. To nie było to, co miałam nadzieję znaleźć, ale miałam przeczucie, że powinnam tam wejść. Pchnęłam ciężkie, metalowe drzwi i powoli ruszyłam przed siebie. Znalazłam się na dziale onkologii. Rozejrzałam się. Na krzesełkach ustawionych przy ścianach siedziało mnóstwo ludzi. Niektórzy płakali, jeszcze inni siedzieli w ciszy patrząc się na drzwi prowadzące do sal. Nagle małe dziecko podeszło do mnie i złapało za nogę. Ukucnęłam by znaleźć się na tym samym poziomie co dziewczynka.

- Jesteś bardzo ładna. - dziecko wypaliło od razu. Uśmiechnęłam się ciepło, szczerość maluchów rozbrajała mnie za każdym razem.

- Dziękuję. Ty też jesteś śliczna. - mała miała kręcone, czarne włosy i duże, zielone oczy - Jak się nazywasz?

- Charlie. A ty?

- Sam. Gdzie są twoi rodzice, Charlie? - nowa znajoma ukazała ząbki w promiennym uśmiechu jednocześnie łapiąc moją dłoń

- Chodź, pokażę ci. - Charlie zaprowadziła mnie na prawie sam koniec korytarza, po czym przystanęła przy szklanych drzwiach - Otworzysz je? Nie dosięgam do klamki. - z wahaniem chwyciłam klamkę w dłoń i przekręciłam kulkę. Zamek puścił. To, co zobaczyłam, ścisnęło mnie za serce. W sali leżała dwójka ludzi, mężczyzna i kobieta. Oboje wyglądali mizernie - podkrążone oczy, wychudzone twarze i sine usta. Jednak gdy dziewczynka wbiegła do pokoju, dwójka pacjentów uśmiechnęła się radośnie.

- Mamo, tato, mam nową znajomą! Nazywa się Sam! - mała wskazała na mnie swoją malutką rączką i pociągnęła za sobą w stronę rodziców. Przełknęłam ślinę. Nie umiałam rozmawiać z umierającymi ludźmi, zawsze w którymś momencie nie byłam w stanie dalej ciągnąć dyskusji.

- Dzień dobry, Sam. Przepraszam za Charlie, ona po prostu bardzo lubi czyjeś towarzystwo. - kobieta uśmiechnęła się do mnie

- Nie, nic się nie stało, naprawdę. Mam młodszego brata, chyba w jej wieku, Przyzwyczaiłam się. - szybko zaprzeczyłam i uniosłam kąciki ust w zakłopotanym uśmiechu

- Charlie, idź do babci, dobrze? Musicie coś zjeść, już czas na obiad. - dziewczynka posłusznie ruszyła w stronę drzwi

- Do zobaczenia, Sam! - przed wyjściem pożegnała się ze mną, a po chwili już jej nie było

- To może ja też już pójdę, nie chcę robić problemu. - obróciłam się w stronę wyjścia z sali, ale zatrzymał mnie głos matki Charlie

- Nie, zostań. Wyprosiłam Charlie, bo muszę z tobą porozmawiać. - zdziwiona spojrzałam na schorowaną kobietę, która tak po prostu powiedziała, że musi ze mną porozmawiać. Jakbyśmy znały się od dawna.

- Usiądź proszę. - zajęłam miejsce na krześle stojącym pod przeciwległą ścianą, zgodnie z poleceniem ojca dziewczynki

- Dlaczego mnie pani zatrzymała? Nie zna mnie pani.

- To prawda, nie znam cię, ale chyba mogę ci pomóc. Co się stało w twoim życiu, Sam? - kobieta patrzyła się na mnie tak, jakby czytała w myślach

- Skąd pani wie, że cokolwiek się stało? - zapytałam podejrzliwym tonem

- Wyglądasz na zrezygnowaną i przerażoną. Tak jak ja w dniu, w którym dowiedziałam się o chorobie.

- Ja... ja nie mogę nic powiedzieć. Już raz powiedziałam za dużo. - zsunęłam się po oparciu krzesła i opuściłam głowę. Nie chciałam się żalić ze swoich problemów kobiecie, która pewnie niedługo umrze na nowotwór. Ona miała gorszą sytuację ode mnie.

- Proszę, powiedz mi, co się dzieje. I tak niedługo umrę, twój sekret będzie ze mną bezpieczny. - świdrowała mnie wzrokiem, a ja nie potrafiłam odmówić umierającemu. Tak, jestem słaba.

- Ja... Tak jakby wpędziłam najlepszych przyjaciół w kłopoty i teraz mogą zginąć. Przeze mnie. Nie mogę sobie tego wybaczyć. Chcę działać, ale nie wiem, co mam robić. - odetchnęłam, gdy skończyłam mówić. Zrobiło mi się lżej na duszy.

- Skarbie, skoro to już się stało, to nie ma co rozpaczać. Zostaw przeszłość za sobą i walcz o lepszą przyszłość. Zrób wszystko, by ochronić tych, których kochasz i nie bój się postawić osobom silniejszym od ciebie. Musisz być jak czas - niepowstrzymana i nigdy się nie cofająca. Dasz radę. - zatkało mnie. Chyba właśnie tego potrzebowałam: kogoś, kto byłby w stanie powiedzieć mi, że dam radę bez mydlenia oczu.

- Dziękuję, proszę pani. Muszę już iść, ale na pewno wrócę. - wstałam z krzesła i jeszcze raz dziękując niemalże wybiegłam z sali. Utrzymując tempo wydostałam się z budynku i pozwoliłam się nieść nogom tam, gdzie im się żywnie podobało. Nie interesowało mnie, gdzie wyląduję, po prostu biegłam. Miałam ochotę krzyczeć z całych sił, czułam się tak silna jak nigdy dotąd. Wiedziałam, że poradzę sobie ze wszystkim, że to leży w granicach moich możliwości. Więc biegłam z uśmiechem na twarzy. Chłodny wiatr targał mi włosy, wdzierał się pod skórzaną kurtkę i szczypał w policzki, ale nie było mi zimno. Miałam wrażenie, że mogłabym zrobić absolutnie wszystko. Czułam się po prostu wolna.

Zatrzymałam się dopiero przy moim domu. Nie wiem, jak tam trafiłam, bo nawet nie myślałam nad tym, gdzie mnie niesie. Dostałam niezłej zadyszki, ale było warto. Byłam wyzwolona. Weszłam do budynku zamykając za sobą drzwi. Ściągnęłam buty ze stóp i ruszyłam w stronę salonu, gdzie na kanapie siedział Jace. Chwyciłam butelkę wody stojącą na stoliku i upiłam łyk.

- Gdzie cię wyniosło? - mój brat zadał mi pytanie jednocześnie wyłączając telewizor

- Byłam w szpitalu, musiałam przemyśleć kilka spraw. Gdzie Ed?

- U siebie, jest z kolegą. Nie zapytasz się mnie, gdzie byłem? - chłopak spojrzał na mnie
wyczekująco

- Nie, bo ty nie masz życia towarzyskiego. - odparłam bez zastanowienia. Było to po części prawdą, bo tak w zasadzie to Jace wychodził z domu tylko z trzech powodów. Pierwszym były spotkania z Chandler, drugim praca w sklepie muzycznym niedaleko centrum miasta, a trzecim próby zespołu. Czemu prawie wszyscy z mojego otoczenia są w jakimś zespole?

- No tak, bo ty przecież jesteś panią popularną. Przy okazji, co u Fletchera? - najstarszy z nas rzucił mi wyzywające spojrzenie. Nie wiem czemu, ale Jace szczerze nienawidził Caina. Nie przeszkadzałoby mi to tak bardzo, gdyby nie próbował mi wmówić, że powinnam być z Luke'iem. Chyba się zmówili z Amelią czy coś. Najlepsze w tym wszystkim było to, iż żadne z nich nie potrafiło zrozumieć, że z Hemmingsem łączyła mnie tylko i wyłącznie przyjaźń.

- Dobrze, rozmawialiśmy wczoraj. - odpowiedziałam, po czym ponownie napiłam się wody

- Ta, jasne. A gdzie się wybierasz wieczorem?

- A ty co, zamieniłeś się miejscami z tatą? - zapytałam delikatnie zirytowana jego zbytnią dociekliwością

- Nie, pytam, bo jako perfekcyjny starszy brat troszczę się o moją beznadziejną młodszą siostrzyczkę.

- Uważaj, możesz się jutro nie obudzić, jak tak dalej pójdzie. Ale wracając, to idę do Amy. I nie idę na matmę.

- Okej, twoja matma to nie mój interes. Zadzwoniłaś chociaż do Jessie, że cię nie będzie? - Jessie to moja korepetytorka, ale wszyscy mówimy do niej po imieniu, bo jest niewiele ode mnie starsza

- Nie, za chwilę to zrobię. - na moje stwierdzenie Jace przewrócił oczami

- Jasne. Czy u Amy będzie Luke?

- Tak, a co cię to interesuje? - natręctwo brata sprawiło, że zrobiłam się oschła

- Nic, z ciekawości się pytam. Idź dzwonić. - nie potrzebowałam zachęty. Błyskawicznie wbiegłam po schodach, wpadłam do mojego pokoju, rzuciłam się na łóżko i wybrałam numer do korepetytorki. Odebrała po trzech sygnałach.

- Cześć, Sam. Coś się stało? - przywitała mnie pogodnym, jak zawsze, tonem

- Nie, tylko nie przyjeżdżaj dzisiaj. Nie będzie mnie w domu. Możemy to przełożyć na niedzielę po południu? - musiałam mieć korki przed poniedziałkiem, bo miałam sprawdzian, do którego nic nie umiałam

- Jasne, nie ma problemu. Pogadałabym z tobą, ale muszę lecieć. Trzymaj się tam.

- Oczywiście. Dzięki, Jess. - odpowiedziałam uśmiechając się

- Nie ma sprawy. Pa! - dziewczyna rozłączyła się, a ja odsunęłam telefon od twarzy i rzuciłam go obok siebie. Miałam trochę wolnego czasu, do umówionego spotkania zostało mi dwie i pół godziny. Naprawdę nie lubię bezczynności, więc szybko sięgnęłam po komputer, który tym razem leżał pod łóżkiem. Odpaliłam urządzenie i nie czekając długo zaczęłam oglądać kolejne odcinki serialu, który zaczęłam całkiem niedawno, a zostało mi jeszcze dużo do nadrobienia. Niestety tak bardzo pochłonęły mnie losy braci Winchester i anioła Castiela, że zupełnie straciłam poczucie czasu. Z pewnego rodzaju letargu wyciągnął mnie dopiero dzwonek telefonu, który zdążyłam zmienić na utwór "21st Century Breakdown" z mojej ulubionej płyty Green Day'a. Tak, mam obsesję na ich punkcie. Z resztą mam różne dziwne obsesje.

Wracając, szybko wygrzebałam urządzenie spod kołdry i odebrałam połączenie nie patrząc na wyświetlacz.

- Halo?

- Znowu nie spojrzałaś na wyświetlacz, prawda? Sam, po to masz mój numer, żeby wiedzieć, kiedy dzwonię! - Amy zawsze się rzucała, kiedy nie wiedziałam, od kogo odbierałam połączenie

- Dobra, nie pruj się tak i mów, po co mnie męczysz. - odparłam odgarniając włosy z twarzy

- Czy ty masz zegarek w domu? Czekamy od dziesięciu minut! - przeturlałam się po łóżku, żeby lepiej widzieć zegar powieszony na przeciwległej ścianie. Faktycznie, byłam spóźniona. Ale hej, przynajmniej byłam już ubrana i wystarczyło, żebym wyszła z domu.

- Kurwa jego jebana mać! Przepraszam, za trzy minuty jestem u was! - krzyknęłam do słuchawki i jednym ruchem się rozłączyłam. Zerwałam się z łóżka, chwyciłam torbę jednocześnie chowając do niej telefon i pognałam na dół. Błyskawicznie wymknęłam się z budynku zabierając z szafki stojącej w przedpokoju kluczyki do mojego samochodu. Dotarłam na podjazd, wsiadłam do auta, włożyłam kluczyki do stacyjki i przekręciłam. Pojazd od razu obudził się do życia wydając z siebie dźwięki, które uwielbiałam. Nie jestem fanką motoryzacji ani nie znam się na tym. Ba, powiedziałabym, że jestem zielona w tym temacie, co oczywiście nie stawało mi na przeszkodzie w uwielbianiu auta, którym dane mi było jeździć. Był to cudowny Chevrolet Impala z 1967 roku, dokładnie taki sam, jakim jeździli Sam i Dean z serialu "Nie z tego świata". Samochód był mocno wcześniejszym prezentem od rodziców na moją osiemnastkę, którą miałam obchodzić dopiero w następnym roku, ale udało mi się ich przekonać, że nie przeżyję bez pojazdu. Egzamin na prawo jazdy zdałam w wieku szesnastu lat, więc w sumie czemu nie? A że odkąd zaczęłam oglądać tenże serial, Impala stała się moim autem marzeń, wybór był oczywisty.

Dobra, starczy tego rozwarstwiania się nad samochodem. Pod domem Amy byłam po trzech minutach, dokładnie tak, jak obiecałam. Zgasiłam auto, wyjęłam kluczyki i wystrzeliłam z Chevroleta niczym rakieta zgarniając torbę. Podbiegłam do drzwi domu. Nawet nie musiałam dzwonić dzwonkiem, Amelia już czekała na mnie w progu.

- Nareszcie jesteś! Co robiłaś, że straciłaś poczucie czasu? I przy okazji, Fletchera nie ma. Pracuje. - zapytała przepuszczając mnie w drzwiach

- Oglądałam serial. - odpowiedziałam ściągając buty ze stóp bez jakiegokolwiek odzewu na temat Caina. W domu Amy panował zwyczaj ściągania obuwia w przedpokoju, podobnie jak u mnie. W większości amerykańskich domostw nie istnieje taka zasada, ale nasze rodziny nie są normalne. Moja mama ma obsesję na punkcie czystości paneli, a ojciec Amelii uważa, że to niezdrowe dla stóp.

- Niech zgadnę: "Nie z tego świata?" - dziewczyna spojrzała na mnie z uśmieszkiem na twarzy. Cholera, znała mnie zdecydowanie za dobrze. Tylko pokiwałam głową i nie czekając na jej asystę ruszyłam w stronę salonu. Wiedziałam, że to tam wszyscy się zgromadzili. Bez wahania wparowałam do pokoju i zajęłam jedyny wolny fotel. Usiadłam wygodnie zakładając nogę na nogę tym samym wprawiając wszystkich obecnych w osłupienie. Chyba spodziewali się mnie zobaczyć z czerwonymi oczyma i opuchniętą twarzą. Niedoczekanie. Tylko Luke i Michael nie byli zaskoczeni moim dobrym humorem,

- Co się tak patrzycie? Myśleliście, że zwinę się w kłębek i będę rozpaczać nad okrutnym losem?

- Tak postąpiłaby większość dziewczyn w twojej sytuacji, Sam. - Amy odpowiedziała wchodząc do pomieszczenia

- Ale ja nie jestem większością. Nigdy nie byłam, nie chcę być i nigdy nie będę. - miałam bardzo prosty powód ku temu. Nie mogłam być większością, bo większość się zapomina. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś używając terminu większość wychwalał osobę. Nie, większość jest ulotna, taka sama, nie wyróżniająca się. Zapominalna. A mniejszość? Każdy pamięta o mniejszości, bo czegoś, co jest wyjątkowe nigdy się nie zapomina. Ja chciałam być taką mniejszością - niezapominalną, wyjątkową, jedyną w swoim rodzaju Samanthą Novell. Chciałam coś znaczyć, coś zmienić. Sprawić, że zostanę zapamiętana nie tylko przez przyjaciół i znajomych, ale także przez kompletnie obce mi osoby. Chciałam być czyimś wzorem do naśladowania. Bałam się, że po śmierci wspomnienie o mnie uleci niczym hel z balonika. Że nie zrobię nic wartego uwagi. Że zostanę kolejną, nic nie znaczącą osobą w tłumie. Że po kilku latach po moim odejściu już nikt nie będzie znał takiej osoby jak Samantha Brooklyn Novell. Wiem, to sporo lęków jak na jedną osobę, ale taka już byłam - panicznie bałam się burz, samotności i zapomnienia.

- Wiemy. Jesteś naszą uroczą mniejszością. - z otchłani przemyśleń wyciągnął mnie głos Luke'a. Nikt nie wiedział o moich staraniach by nie należeć do większości. Nikt. Nie wiedzieli moi rodzice, rodzeństwo, chłopak i najlepsi przyjaciele. Wiedział tylko on - Luke Hemmings. Na jego słowa uśmiechnęłam się z wdzięcznością, a w podbrzuszu poczułam przyjemne uczucie rozlewające się po całym ciele. On zawsze wiedział, co powiedzieć, żeby wywołać u mnie uśmiech. Nigdy nie zawodził.

- Staram się, Hemmings, staram się. Ale urocza nie jestem. Zapamiętaj sobie raz na zawsze, albo powyrywam ci zęby i użyję ich jako płotka przy ogródku. - po udzielonej przeze mnie odpowiedzi zgromadzeni wybuchnęli śmiechem.

- Ta, jasne. Za bardzo go lubisz, Brooks. Nas wszystkich za bardzo lubisz. - Michael powiedział prawdę, a ja zaśmiałam się cicho

- Bo jesteście mniejszością. A mniejszości powinny trzymać się razem. - wszyscy zgodzili się ze mną i nastała cisza, którą po pewnym czasie przerwał Ashton z propozycją ustalenia zasad bezpieczeństwa. Zabraliśmy się do pracy. Już po godzinie wiedzieliśmy, że nigdzie nie mogliśmy pójść sami, zawsze we dwójkach albo większej grupie osób. Drugą zasadą było manie oczu dookoła głowy, a trzecią - telefon do jednego z nas gdy tylko zauważyło się coś podejrzanego. Ostatnia zasada: każdy miał się zapisać na kurs samoobrony i go ukończyć. Taki stan rzeczy odpowiadał nam wszystkim - każdy dbał o bezpieczeństwo reszty grupy. Naradę skończyliśmy około dwudziestej pierwszej, po której zaczęliśmy zbierać się domów. Pierwsi wyszli Calum z Luke'iem, Michael zaraz po nich. Ja wyszłam równo z Ashtonem. Przyjaciel odprowadził mnie na podjazd. Już miałam wsiadać do auta, kiedy Irwin chwycił mnie za ramię. Obróciłam się w jego stronę zaniepokojona.

- Coś się stało, Ash?

- Nie. Po prostu chciałem, żebyś wiedziała, że my zawsze będziemy cię wspierać. Mówię to za wszystkich. Nie ważne, jaki błąd popełnisz, co źle zrobisz, albo na co nas narazisz. Nie odejdziemy. - wszystko to powiedział patrząc mi w oczy. Zatkało mnie. Nie byłam w stanie wyartykułować choćby jednego spójnego zdania, więc po prostu przytuliłam się do niego. Silne ramiona perkusisty delikatnie przygarnęły moje ciało. Zawsze mogłam liczyć na każdego z nich, ale to, co powiedział Irwin przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Odsunęłam się od Ashtona posyłając mu radosny uśmiech.

- Wiesz, że skoczyłabym dla was wszystkich w ogień, prawda? Przekaż to reszcie, niech wiedzą. - mówiłam najprawdziwszą prawdę. Ci chłopcy, Amy i Fletcher byli mi wyjątkowo bliscy. Czasami zastanawiałam się, czy nie bliżsi niż rodzina.

- Wiem, Vell. Oni też wiedzą, wszyscy to wiemy. - uśmiechnęłam się na dźwięk przezwiska, które funkcjonowało tylko między mną a grupą idiotów, których nazywałam przyjaciółmi. Nikt poza nimi mnie tak nie nazywał. Twarz Asha rozświetlił uśmiech.

- To dobrze. Trzymaj się, Irwin. Nie daj się stłamsić tym pacanom.

- Jasne, Brooks. Bezpiecznej podróży do domu. - po tych słowach chłopak skierował się w swoją stronę, a ja wsiadłam do samochodu. Niedługo potem byłam w domu, gdzie przywitali mnie rodzice. Najpierw mieli do mnie pretensje, że nie było mnie w szkole i że wróciłam tak późno do domu, ale gdy tylko wytłumaczyłam im, iż rano źle się czułam, a wróciłam późno bo byłam u Amy, rozchmurzyli się. Oboje przytulili mnie zapewniając, że bardzo się stęsknili za swoją córcią. Ja przyjmowałam te drobne gesty z wdzięcznością. Nie byłam jedną z tych dziewczyn, które nie lubią okazywać uczuć swoim rodzicom, ponieważ zdawałam sobie sprawę z tego, że niektóre dzieci w ogóle nie mają rodziny, więc ja także ich przytuliłam i powiedziałam, że cieszę się, że już wrócili. Dopiero wtedy poszłam do siebie do pokoju, gdzie walnęłam się na łóżko i próbowałam oglądać serial, ale nie mogłam się skupić. W głowie cały czas kołatały mi rzeczy, które usłyszałam tamtego dnia.

"Jesteś naszą uroczą mniejszością."

"Nie ważne, jaki błąd popełnisz, co źle zrobisz, albo na co nas narazisz. Nie odejdziemy."

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że za kilka dni miałam zostać sierotą, a za kilka miesięcy jeden członek naszej grupy okaże się moim największym wrogiem. 

"Raised in the era of heroes and cons 
That left me for dead or alive"*

___________________________________________________________________________________

* cytat z piosenki "21st Century Breakdown" Green Day'a. Tak, zgadliście, kocham ich xD

Dziękuję za wbicie tylu wyświetleń, wow! Kocham was :* Zachęcam do komentowania, naprawdę zależy mi na waszej opinii! Lubię ten rozdział, idk, why. Przyjemnie mi się go pisało, dlatego taki długi. Przypominam o koncie na tt: @ThunderffNews ;)

2 komentarze: