19 grudnia 2014
137 dni
W tamten piątek nie poszłam do szkoły. Powód był bardzo prosty. W końcu udało się załatwić
wszystkie formalności związane z pogrzebem rodziców, który miał się odbyć właśnie tego dnia. Nie chciałam tego, ale wiedziałam, że nie mogę zwlekać dłużej.
Nadszedł czas, żeby dociągnąć to do ostatecznego końca.
Razem z babcią podjęłyśmy decyzję o gościach, którzy mieli się zjawić na mszy. Zaprosiłyśmy tylko najbliższą rodzinę z Teksasu, w co wliczały się dwie siostry taty i brat i siostra mamy. Wraz z małżonkami oczywiście. Zaprosiłam też chłopców i Amelię, wolałam mieć kogoś przy sobie.
Jace i Robert także mieli się pojawić. Edem miała się zająć przyjaciółka babci, mały nie mógł pójść na taką ceremonię. Był po prostu za mały.
Naprawdę nie chciałam tam jechać. Nie miałam ochoty na ponowne wysłuchiwanie kondolencji i pocieszeń od osób, które w ogóle mnie nie znają. Nie chciałam patrzeć, jak trumny z ciałami mojej rodziny zostają opuszczone do dołu i zasypane ziemią. No i naprawdę, naprawdę nie chciałam wygłaszać mowy przed wszystkimi zgromadzonymi. Ten przykry obowiązek spadł na mnie, jako na najstarsze z dzieci, które pamięta zmarłych. Miałam jeden powód, dla którego byłam gotowa zrobić wszystko by uniknąć wystąpienia przed gośćmi na stypie: nie miałam ochoty rozkleić się przed nimi wszystkimi. Jasne, to głupie, bo przecież to normalne, że ludzie płaczą przy takich rzeczach, ale mimo wszystko miałam wrażenie, iż nie będę w stanie się opanować i cichy płacz szybko przerodzi się w histerię.
Chwile przed wyjazdem spędziłam na szwendaniu się po domu bez żadnego konkretnego celu. Po prostu chodziłam od pokoju do pokoju nie za bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Wyszykowałam się w ostatniej chwili, co tak właściwie nie było dla mnie niczym nowym.
Podróż do kościoła nie należała do przyjemnych. Prowadziła babcia, a jedyną osobą, która nie płakała, był Jace. I to nie dlatego, że nie było mu przykro. Po prostu nie wiedział, po kim ma rozpaczać. Przecież nie znał tych ludzi, nie pamiętał ich.
Gdy już dotarliśmy pod budynek, w którym miała odbyć się msza, większość zaproszonych osób już czekała na dziedzińcu. Kiedy wysiadłam z auta od razu udałam się na poszukiwania przyjaciół, starając się przemknąć między ludźmi niezauważoną. Niestety zostałam dostrzeżona przez dwie ciotki, które niemalże od razu porwały mnie w swoje ramiona i zaczęły się rozwodzić nad tym, jaka to wielka tragedia spotkała tą rodzinę oraz że musi mi być bardzo ciężko. Jakimś cudem udało mi się grzecznie umknąć denerwującym kobietom, co pozwoliło mi na wznowienie poszukiwań.
Chłopaków i Amy znalazłam pod samym wejściem do kościoła. Podeszłam do nich i przytuliłam każdego z osobna.
- Jak się czujesz? - Luke przerwał ciszę panującą wśród nas
- Źle. Chciałabym, żeby było już po wszystkim. - odpowiedziałam wzdychając
- Hej, Vel, jakoś to przetrwamy. Może potem gdzieś pójdziemy żeby ci poprawić humor.
- Dzięki, Ash. - wtedy nad naszymi głowami rozległ się dźwięk dzwonów. Msza miała się za chwilę zacząć.
- Chodźmy do środka, nie chcę spóźnić się na pogrzeb własnych rodziców. - powiedziałam szybko i weszłam do środka. Chłopcy i Amy szli zaraz za mną. Usiadłam w jednej z ławek znajdujących się na tyle budynku, jak najdalej od ołtarza. Wiedziałam, co tam stoi. Dwie otwarte trumny. Nigdy nie lubiłam tego zwyczaju. Wolałam zapamiętać rodziców żywych, a nie martwych i przygotowanych przez pracownika domu pogrzebowego.
Usiedliśmy tak, że miałam Luke'a po swojej lewej i Amy po prawej. Gdy babcia dostrzegła, gdzie siedzę, szybko zagoniła Jace'a i Roberta do ławki przed nami, gdzie sama usiadła niedługo potem.
Msza nie trwała długo. Nawet nie wiem, co mówił ksiądz, nie słuchałam go. Rozglądałam się po rodzinie zgromadzonej na uroczystości. Większość z nich płakała, ale niektórzy po prostu patrzyli się w przestrzeń bez żadnego wyrazu twarzy. Jakby byli w szoku. Ja sama znalazłam się w stanie otępienia. Nie byłam w stanie się na niczym skupić, po prostu siedziałam tam i gapiłam się na wiązankę kwiatów położonych przed ołtarzem. Wiedziałam, że akurat tą ozdobę położyła tam jedna z sióstr taty, co uznałam za dziwne. Kompozycja składała się z tulipanów i stokrotek - dwóch jedynych gatunków kwiatów, których tata nie cierpiał. Sądziłam, że kto jak kto, ale jego rodzina powinna o tym wiedzieć.
Gdy nadszedł czas na przemieszczenie się na cmentarz w pochodzie za karawanem poczułam, jak nogi się pode mną uginają, Na chwilę straciłam równowagę, ale szybko ją odzyskałam. Chwila, której chciałam uniknąć najbardziej miała za chwilę nadejść. Zakopanie tych trumien oznaczało definitywny koniec, zamknięcie tematu.
Rodzice zostali pochowani niedaleko miejsca, w którym leżała siostra Amelii. Mała Katie zmarła kilka dni po porodzie, lekarze nie do końca wiedzieli, dlaczego. Nas z Amy wtedy nie było jeszcze na świecie, więc ruszało nas to tylko kiedy byłyśmy małymi dziećmi.
Potem wszyscy udaliśmy się na stypę, która miała odbyć się w restauracji znajdującej się niedaleko kościoła. Myślę, że większość osób tylko na to czekała, ponieważ zarówno w kościele, jak i na zewnątrz było porażająco zimno. Usadzono nas na piętrze, przy stole tak dużym, że wszyscy spokojnie się mieścili. To ja ustalałam miejsca, w których wszyscy mieli siedzieć, więc ja znalazłam się prawie u szczytu stołu, gdzie swoje miejsce miała babcia. Na przeciwko siebie miałam Jace'a, po którego prawej siedział Robert. Ja natomiast miałam obok siebie Luke'a. Dalej siedzieli Calum i Ashton, a Amy i Michael znaleźli się na przeciwko nich. Rozplanowałam to tak, żeby mieć w miarę dobry kontakt z każdą ważną dla mnie osobą.
W naszym wewnętrznym kręgu umówiłam się z babcią, że ona zacznie mówić pierwsza. Owszem, to na mnie spadł obowiązek przemowy jako jednego z dzieci, ale ona także musiała coś powiedzieć. W końcu była matką Tony'ego. Babcia zwróciła na siebie uwagę gości siedzących przy długim stole stukając widelcem o pusty kieliszek, po czym odeszła od stołu i skierowała się w stronę podestu, który został przygotowany właśnie na przemówienia. Weszła po dwóch stopniach, odwróciła się twarzą do nas i zaczęła mówić. W sali panowała cisza..
- Moi drodzy, zebraliśmy się tutaj przy smutnej okazji. Jak doskonale wiecie Grace i Tony odeszli z tego świata. Przeżyłam swoje, ale jeszcze nigdy nie było mi dane odczuć bólu po stracie dziecka. Teraz mogę powiedzieć, że nigdy nie czułam się tak strasznie jak w dniu katastrofy. To uczucie jest nie do opisania. Ale nie zebraliśmy się tutaj, żebyście słuchali mojego użalania się nad sobą. Tony był wspaniałym człowiekiem. Wychowałam go na uprzejmego i pracowitego mężczyznę, któremu udało się osiągnąć sukces. Grace z kolei... Grace była uroczą osóbką. Przeszła dużo rzeczy w życiu, ale mimo tego optymizm jej nie opuszczał. Lubiłam ją i cieszyłam się, że mój syn wziął za żonę tak cudowną kobietę. Oboje byli niesamowitymi ludźmi i dobrymi rodzicami. Ich dzieci są tutaj z nami. Nie wszystkie rzecz jasna, jedno jest za młode na pogrzeby. Sam będzie mówiła zaraz po mnie, więc poznacie nieco inny punkt widzenia na to wszystko. Pewnie świeższy. Ale teraz mówię ja, a jeszcze nie skończyłam. To, że ta dwójka ludzi odeszła to naprawdę wielka strata. Nie tylko dla nas, ale także dla ich przyjaciół i osób, z którymi mieli do czynienia. Niestety musimy sobie uświadomić, że ludzie rodzą się i umierają, a my nie możemy tego zmienić. Dlatego nie smućmy się, tylko ruszmy dalej, bo nie pozostaje nam nic innego, jak pogodzenie się z ich śmiercią. - po tych słowach starsza kobieta usiadła na swoim miejscu. Wtedy dotarło do mnie, że nadeszła moja kolej. Poczułam, jak serce bije mi straszliwe szybko, jednak musiałam to zrobić.
Powoli wstałam ze swojego miejsca opierając się dłońmi o blat stołu. Na chwiejących się nogach odeszłam od strefy bezpieczeństwa, którą tworzyli przyjaciele i podeszłam do 'mównicy'. Miałam wrażenie, że zaraz upadnę albo zejdę na zawał serca. Trzęsącymi się dłońmi wyjęłam z kieszeni marynarki pogniecioną kartkę, rozprostowałam ją i wzięłam głęboki oddech. Spojrzałam na ludzi, którzy wlepiali swój wzrok prosto we mnie. Nawet nie zaczęłam mówić, a już miałam dosyć. Wtedy przeniosłam swoją uwagę na chłopaków i Amy. Luke trzymał oba kciuki podniesione do góry, Amy pokazywała dłońmi, bym zaczęła mówić. Ashton i Calum uśmiechali się zachęcająco, a Mikey... coż, nie wiem, co on próbował mi przekazać, ale na pewno miał dobre intencje.
Odchrząknęłam i zaczęłam mówić.
- Szczerze mówiąc to nie wiem, od czego zacząć. Nie będę mówić o tym, co czuję, bo nie po to się tutaj zebraliśmy. Mam przygotowaną przemowę na kartce, ale nie chcę jej czytać, więc będziecie zmuszeni słuchać mojego bełkotu i jąkania się. Wiem, że każdy z nas przeżył tą stratę na swój sposób. Jedni płakali przez naprawdę długi czas. Inni po prostu zamknęli się w sobie. Jednak nie zapominajmy, co to wszystko ma na celu. Mówię tutaj zarówno o naszym spotkaniu jak i o całej otoczce towarzyszącej śmierci. Celem jest pogodzenie się ze stratą, tak jak mówiła babcia, ale nie jest łatwo. Możemy odczuwać bolesną dziurę w sercu, której nikt nie zapełni, bo nie ma dwóch takich samych osób. Nie będę was pocieszać, że to przejdzie, bo nie przejdzie, ale po pewnym czasie nauczycie się z tym żyć. Nie zapomnicie, po prostu wpadniecie w rutynę, w której w pewnym momencie zabrakło tych dwóch osób i przyzwyczaicie się do tej straty. Do myśli, że ich tu już nie ma i nigdy nie będzie. - poczułam pierwsze łzy spływające po policzkach, a głos zaczął mi drgać - Na razie nie chcecie jeszcze przyjąć tego do świadomości, ale tak się stanie. - zrobiłam pauzę, po czym zaczęłam nowy temat - Moim najwcześniejszym wspomnieniem z mamą i Tonym jest ich wesele. Miałam cztery lata, ale zapamiętałam kilka rzeczy. To, jak dobrze się bawili i jak cudownie razem wyglądali. Wtedy odniosłam wrażenie, że zostali dla siebie stworzeni. Pamiętam też suknię mamy. Była cu... - przerwałam w połowie zdania. Nagle odniosłam wrażenie, że ktoś obcy jest na sali i mnie obserwuje. Dostałam gęsiej skórki, a moją skórę zrosił zimny pot. Zaczęłam oddychać zdecydowanie za szybko. Kątem oka dostrzegłam twarz mężczyzny w oknie.
Było pozamiatane. Jeszcze przed chwilą łapałam za dużo powietrza w płuca, co niespodziewanie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Nie byłam w stanie odetchnąć, miałam wrażenie jakby ktoś położył mi kowadło na klatce piersiowej. Zaczęły się zawroty głowy, nie miałam się o co oprzeć. Miałam ochotę krzyczeć, ale nie byłam w stanie wydobyć z siebie choćby najmniejszego dźwięku. Przerażenie mną zawładnęło, bałam się o życie własne i osób dookoła. Nie mogłam się opanować, płakałam i nawet nie wiedziałam, dlaczego. Moje ciało przestało się mnie słuchać, pojawiły się niekontrolowane drżenie, a ja nagle odniosłam wrażenie, że świat mnie otaczający nie jest prawdziwy. Że wszystko jest ustawione, na nic nie mam wpływu i jestem tylko wymysłem czyjejś wyobraźni. Poczułam, jak uginają się pode mną kolana, ale nie uderzyłam nimi o podłogę. Ktoś złapał mnie w talii. Nie docierały do mnie żadne dźwięki, widziałam ludzi poruszających ustami, ale nic nie słyszałam. Widok na salę zasłonił mi Luke, chłopak uklęknął przede mną kładąc swoje dłonie na moich ramionach. Dopiero gdy delikatnie mną potrząsnął zaczęłam odbierać dźwięki.
- Sam, co się dzieje?! - nie krzyczał, po prostu mówił podniesionym głosem. Nie odpowiedziałam. Nie dlatego, że nie chciałam, po prostu nie mogłam.
- Chcesz wyjść na zewnątrz? - nie, on tam był. Nie mogłam wyjść na zewnątrz! Zaczęłam histerycznie kręcić głową, a problemy z oddychaniem ponownie zmieniły się w hiperwentylację. Luke zaczął podnosić się z podłogi, a ja przestraszona że odejdzie, złapałam go za rękaw marynarki i pociągnęłam w dół. Ten posłusznie powrócił do swojej poprzedniej pozycji, ale zamachał ręką na kogoś stojącego za mną, prawdopodobnie na osobę, która mnie złapała. Okazało się, że był nią Jace. Hemmings wyszeptał mu coś do ucha, a mój brat donośnym i stanowczym głosem poprosił wszystkich, żeby opuścili salę. Ludzie zaczęli wychodzić z budynku rozmawiając między sobą, a ja schowałam twarz w dłoniach. Za sobą usłyszałam głos Michaela.
- Luke, co się dzieje?
- Nie wiem do końca, ale wydaje mi się, że Sam ma atak paniki. - na dźwięk własnego imienia poderwałam głowę do góry i spojrzałam na chłopaka przede mną. Udało mi się wykrztusić dwa słowa zanim ponownie zaczęłam się dusić łzami.
- Pomóżcie mi.
- Jasne, że ci pomożemy. Co się dzieje? Dlaczego się boisz? - w zasięgu mojego wzroku pojawił się Calum, który zadał te pytania
- Widziałam go w oknie. Jest tutaj. - mówienie sprawiało mi niemałą trudność
- Kto? Ten prześladowca? - Hood ponownie zadał pytanie. Na dźwięk określenia mężczyzny, który mnie nękał wpadłam w jeszcze większą paranoję. Widząc to, co się ze mną dzieje Luke szybko przyciągnął mnie do siebie jednocześnie opieprzając Caluma za to, że wspomniał tego faceta. Na plecach poczułam czyjąś dłoń, która okazała się należeć do Ashtona.
- Hej, Sammy, dasz sobie radę, słyszysz? Mamy pójść sprawdzić, czy ktoś jest na zewnątrz? Znaczy oprócz gości.
- Nie. Zostańcie. - wymamrotałam w koszulę Luke'a próbując unormować oddech. Byłam wyczerpana, najchętniej poszłabym spać.
- Wyjdę i powiem im, żeby wracali do domów. Nie ma sensu ich tutaj trzymać. - po tych słowach Jace wyszedł z pomieszczenia żeby zrobić dokładnie to, co powiedział, że zrobi.
- Pójdziemy podjechać samochodem pod wejście, trzeba cię odwieźć do domu. - Ashton, Calum i Michael nawet nie dali mi czasu na zaprotestowanie, tylko po prostu wstali i poszli. Odniosłam wrażenie, że nie do końca mi wierzyli.
- Luke, wierzycie mi, prawda?
- Jasne, że tak. Przecież nie miałaś halucynacji. - jego zapewnienie mnie uspokoiło. Poczułam, że chłopak chce wstać, ponieważ rozluźnił uścisk. W odpowiedzi oplotłam rękoma jego tułów tym samym nie pozwalając mu na oddalenie się.
- Proszę, nie idź. - wiedziałam, że jeśli zostanę sama, to atak może wrócić, a tego naprawdę nie chciałam
- Sam, muszę iść do chłopaków, mam kluczyki od samochodu. - moje serce ponownie przyspieszyło. Zaczynało się. Znowu.
- Błagam. - wydukałam jedno słowo przez ściśnięte gardło, po czym wpadłam w słowotok. Nie wiem, jakim cudem wyrzuciłam z siebie tyle słów, skoro miałam problemy z opanowaniem znów przyspieszonego oddechu.
- Luke, proszę, jak stąd pójdziesz to znowu wpadnę w panikę i nie będę mogła się uspokoić, musisz zostać, boję się jak głupia, nie mogę tu siedzieć sama, Chryste Panie już się zaczęło, nie... -
Hemmings przerwał mi czymś, czego w życiu bym się nie spodziewała. A przynajmniej nie z jego strony.
Pocałował mnie.
Nie mówię o całusie w policzek, o nie. On po prostu pocałował mnie tak, jak chłopak całuje dziewczynę.
To nie było nachalne czy natrętne. Niespodziewane, a i owszem, ale nie natrętne. Hemmings najzwyczajniej w świecie złączył nasze wargi w geście, który przyprawił mnie o zawrót głowy. Zrobiło mi się gorąco, a moje ręce miały ochotę przyciągnąć go jeszcze bliżej, wbrew temu, co podpowiadał mi rozsądek.
Niestety, a może jednak stety, zanim zdążyłam jakkolwiek zareagować Luke odsunął się ode mnie, wyswobadzając się z uścisku i wstał z klęczek wyciągając ku mnie dłoń, by pomóc mi się podnieść. Przyjęłam jego pomoc, więc już po chwili stałam na własnych nogach.
Rozsądek zaczął przejmować kontrolę.
- Dlaczego to zrobiłeś? - zapytałam licząc na szczerą odpowiedź
- Stwierdziłem, że to jedyny sposób na to, żebyś się uspokoiła i przestała mówić. - jego policzki pokrył delikatny rumieniec - Przepraszam, nie powinienem był.
- Po prostu o tym zapomnijmy, dobrze? Jesteś dla mnie przyjacielem i nie chcę, żeby to się zmieniło. - gdy mówiłam te słowa miałam wrażenie, że okłamywałam samą siebie. Przecież już ustaliłam, że łączy nas coś więcej niż przyjaźń. Jedynym moim problemem było nazwanie tego po imieniu i przyznanie się przed samą sobą.
- Jasne, nie ma sprawy. Chodźmy do domu. - Hemmings złapał mnie za rękę i poprowadził ku wyjściu.
***
Wieczorem analizowałam dokładnie wszystko, co wydarzyło się tego dnia. Doszłam do wniosku, że tamten facet albo mi się przywidział, albo był jakimś bezdomnym, który szukał resztek jedzenia w koszach na śmieci, więc niepotrzebnie wpadłam w panikę. Z kolei to, co zrobił Luke i co działo się ze mną podczas pocałunku było zupełnie inną kwestią. Nie miałam już co ustalać, wiedziałam, co do niego czuję. Wiedziałam też, że na pewno nie jestem mu obojętna, nie byłam ślepa. Jedyny problem tkwił we mnie samej. Dlaczego?
Myślałam przyszłościowo. Nie chciałam tracić przyjaciela gdyby nasz związek by nie wypalił.
Pozostawała jeszcze jedna kwestia.
Nie potrafiłam zaakceptować myśli o kolejnej zmianie, nawet gdyby miała to być zmiana na lepsze.
Może i byłam głupia, bo w końcu wiedziałam, czego chcę, ale przeszkadzał mi w tym strach. A dobrze wiemy, że strach jest trudnym przeciwnikiem.
___________________________________________________________________________________
Tak, kocham was męczyć. Mam wrażenie, że zaczynam to przeciągać, ale oni nie mogą się tak po prostu zejść, bo byłoby nudno :P Oczywiście tradycyjnie już dziękuję za wszystko: wyświetlenia i komentarze (dziękuję tej jednej osobie, która zostawiła komentarz, tajemnicza osóbko: you made my day) Informacja o następnej zabawie, o której wspominałam w poprzednim rozdziale pojawi się jutro, bo szczerze mówiąc to dzisiaj mi się już nie chce o tym pisać (ale leń ze mnie, możecie mnie pobić za to). Czekam na wasze opinie w komentarzach, których jestem bardzo ciekawa po tym, co się dzisiaj działo ;)
Jejku, czemu ty nas tak męczysz? :P Te ciągłe podchody, pocałowali się, ale nie… ona woli, żeby byli przyjaciółmi. Kiedy to się wreszcie skończy? :P Trochę się przeraziłam, kiedy Sam zobaczyła tego faceta za oknem, już bałam się, że ten zaraz wkroczy tam z karabinem i wszystkich powystrzela :P Hahaha, ale tak na poważnie, to rozdział świetny i nie mogę doczekać się następnego, mam również nadzieję, że Sam w końcu przezwycięży swój strach ;)
OdpowiedzUsuń- „tajemnicza osóbka”