3/31/2015

Rozdział 16

2 grudnia 2014
154 dni

Kilka ostatnich dni było szalonych.

Nie mówię tu tylko o Święcie Dziękczynienia, amnezji Jace'a, wycieczce do Illinois czy telefonie od tego faceta, kimkolwiek on nie był. Nade mną wisiała powinność ogarnięcia spraw związanych z pogrzebem, ale nie miałam do tego serca. Nie potrafiłam się do tego zebrać, po prostu. Dla mnie pogrzeb oznaczał finalizację, a zanim złożą moich rodziców do grobu mogę się łudzić, że nic się nie stało, a oni wrócą lada moment.

Wiem, że to naiwne, ale takie chwile okłamywania samej siebie czasami pomagają.

A czasami tylko pogarszają sprawę.

Ale to nie jest istotne.

Istotne jest to, że drugiego grudnia Jace wrócił do domu.

Oczywiście pech chciał, że ten dzień był wtorkiem, czyli nie dość, że musiałam dopilnować, żeby młodsze rodzeństwo dotarło do szkoły, co zmusiło mnie do wcześniejszego wstania, to jeszcze sama musiałam się udać do tego wysysacza radości i beztroski. Przynajmniej nauczyciele stosowali taryfę ulgową moim względem, na co nie narzekałam.

Gdy tylko skończyłam lekcje, pognałam odebrać braci ze szkół, odprowadziłam ich do domu, zrobiłam obiad i ponownie wyszłam z domu, tym razem po to, by zabrać Jace'a tam, gdzie jego miejsce.

Zdecydowałam się dojść do szpitala na piechotę. Stwierdziłam, że bratu przyda się świeże powietrze, a ja będę mogła przy okazji zapalić. Było zimno, mimo wczesnej pory już pojawił się pierwszy śnieg. Drobne płatki spadały z nieba osiadając na moich włosach i rzęsach. Szłam chodnikiem opatulona w kurtkę, szalik i czapkę, ale i tak marzłam. Z każdym oddechem z ust wydobywały się kłęby pary. Na witrynach sklepowych zaczęły pojawiać się ozdoby świąteczne, co trochę mnie przybiło. To miały być nasze pierwsze święta bez rodziców. Mama robiła najlepsze ciasto na świecie, będzie mi tego brakowało. Oczywiście nie tylko tego, ale wiecie, o czym mówię.

Wracając, pod szpitalem znalazłam się w krótkim czasie. Postanowiłam przy okazji wpaść do rodziców Charlie, tak jak obiecałam. Weszłam na dział onkologii i wzrokiem odszukałam drobną dziewczynkę, która ostatnim razem mnie zaczepiła. Siedziała na jednym z krzeseł machając nogami.

- Cześć, maluchu. - powiedziałam podchodząc do niej. Charlie słysząc mój głos poderwała się na równe nogi i przytuliła się do mnie. Uklękłam, by zrównać się z nią i pozwoliłam jej pobawić się moimi włosami.

- Cześć, Sam. Czemu tutaj przyszłaś?

- Obiecałam, że wrócę, pamiętasz? - dziewczynka tylko pokiwała głową uśmiechając się uroczo

- Chodź do mamy i taty, chcę im pokazać, że wróciłaś! - mała dostała zastrzyku entuzjazmu, załapała mnie za palce i zaczęła ciągnąć w stronę sali jej rodziców. Musiałam iść pochylona, żeby Charlie mogła mnie trzymać, ale nie przeszkadzało mi to. Gdy weszłyśmy do pokoju ujrzałam znane mi już twarze. Mama dziewczynki uśmiechała się do mnie życzliwie, a jej ojciec rozwiązywał krzyżówkę. Od ostatniego razu ich stan nieznacznie się pogorszył, ale nie szczerze to nie było tak źle, jak się spodziewałam.

- Mamo, tato, Sam wróciła! - Charlie wykrzyknęła śpiewnie już od progu.

- To cudownie, kochanie! Chodź do mnie. - kobieta poklepała dłonią miejsce na materacu obok siebie, a mała uradowana wgramoliła się na łóżko przylegając do swojej matki

- Jak się państwo czują? - zapytałam mając nadzieję na coś pozytywnego

- Lepiej, lekarze twierdzą, że zauważyli poprawę. - kamień spadł mi z serca. Ostatnio, jak tam byłam mama Charlie powiedziała mi, że niedługo umrze, czego ja bardzo nie chciałam.

- Mówią, że to jakiś cud. Już dawno powinniśmy wąchać kwiatki od dołu. - mężczyzna odezwał się znad krzyżówki

- Harry! Trochę optymizmu! - kobieta zbeształa męża, po czym zwróciła się do mnie - A co u ciebie, słońce?

- Lepiej. Jakoś sobie radzę, wie pani. Mam przyjaciół do pomocy. - odpowiedziałam uśmiechając się. Mama Charlie widząc uśmiech na mojej twarzy rozluźniła się. Nam obu udało się jakoś wyjść z trudnych sytuacji, To znaczy ledwo udało nam się odnaleźć drogę powrotną z labiryntu, w którym obie byłyśmy, ale wierzyłam, że uda nam się wydostać na zewnątrz.

- To dobrze, Sam. To naprawdę świetnie.

- Ja też się cieszę, że z państwa zdrowiem już lepiej. Przepraszam, ale muszę iść. - powiedziałam przepraszająco i ulotniłam się uprzednio żegnając się ze wszystkimi w pokoju. Wtedy obrałam kierunek na oddział, na którym leżał Jace. Weszłam do sali, gdzie zastałam mojego brata ubranego, spakowanego i gotowego do drogi.

- Hej. Jak się dzisiaj czujesz? - zapytałam podchodząc do niego i przytulając się. W miarę szybko udało nam się wrócić na dawne tory relacji siostra-brat, nie wiem, jakim cudem nam się to udało. Co do Channy, to Jace próbował sobie ją przypomnieć, ale nie potrafił. Do tej pory nie pamiętał nic a nic. Parze udało się za to ustalić, że Jace czuje coś do Chan i od tamtej pory dziewczyna żyje nadzieją na odzyskanie dawnego związku. W momencie wypisania brata ze szpitala byli na etapie ponownego poznawania swojej relacji.

- Dobrze. Nic mnie nie boli, więc jest okej. - odpowiedział przyciągając mnie do siebie.  Westchnęłam zmęczona odrobinę intensywnym dniem i wyswobodziłam się z jego uścisku. Musieliśmy się zbierać.

- Bierz torbę i idziemy.

- Jesteś samochodem czy na piechotę?

- Na piechotę. Jest fajnie, śnieg prószy. - Jace bez słowa chwycił swój bagaż po czym wspólnie wyszliśmy najpierw z sali, a potem z budynku. Bardzo szybko pokrył nas biały puch, śnieg osiadł na blond włosach Jace'a. Szliśmy w ciszy, czekając, aż odezwie się to drugie.

- Czemu Chan nie przyszła? - ciążącą nam ciszę przerwał mój brat

- Jest zajęta, ma jakieś korki czy coś. - szybko odpowiedziałam na pytanie licząc na kontynuację rozmowy

- Opowiedz mi jeszcze raz o naszej rodzinie. - opowiadałam mu to już kilka razy, ale on wciąż prosił o więcej szczegółów chłonąc każdą nową informację jak gąbka. Westchnęłam cicho i odgarnęłam zwilżone włosy z czoła zanim zaczęłam mówić.

- Nasza matka nazywała się Grace Warner. Z ojcem poznali się na studiach, pobrali się chyba po dwóch miesiącach. Urodziłeś się w następnym roku, dwudziestego piątego stycznia.

- Czy jeden z twoich przyjaciół nie urodził się tego samego dnia?

- Tak, Calum. Poznasz go niedługo. Wracając, mama została wizażystką, a tata strażakiem. Mimo skończonych studiów nie chcieli pracować w zawodzie. Jeszcze nie.

- Jakie kierunki skończyli?

- Mama miała dyplom z architektury wnętrz, a on z architektury zieleni. Więc no, mieszkaliście w małym mieszkaniu. Po czterech latach urodziłam się ja, z tego co wiem to byłam wpadką. Kilka miesięcy później nasz ojciec zginął w pożarze, dlatego poza mamą byłeś jedynym, który cokolwiek pamiętał. Ja tylko widziałam zdjęcia. Mama się podłamała, ale szybko poznała Tony'ego, naszego ojczyma. On pomógł jej się pozbierać, a rok po moich narodzinach urodził im się syn, Robert. Pobrali się dwa lata później. Anthony był bogatym biznesmenem, więc poziom życia nam się poprawił. Kiedy Robert miał jedenaście lat, a mama była w ciąży z Edem w domu wybuchł pożar. Byłam wtedy sama, bo ty gdzieś wszedłeś a rodzice zabrali Roberta do kina. - kończąc zdanie wyciągnęłam z kieszeni paczkę papierosów i zapaliłam jednego ciesząc się tą chwilą. Dawno nie paliłam, nie było na to czasu.

- Czemu nie poszłaś z nimi?

- Nie chciałam, wolałam zostać w domu. Chciałam porozmawiać na Skype z chłopakami. - wypuściłam z ust biały dym

- Już wtedy się znaliście?

- Mhm. No, ale dom zajął się ogniem, bo była burza, a my nie mieliśmy piorunochronu, a piorun trafił w nasz dom.

- Dlatego boisz się burz?

- Tak. Nie wiedziałam, co się dzieje, a kiedy już zorientowałam się, że powinnam zadzwonić na straż pożarną nie mogłam znaleźć telefonu. Dosyć szybko straciłam przytomność, znaleźli mnie strażacy. Całe plecy miałam w poparzeniach trzeciego stopnia, musiałam mieć przeszczep. Teraz mam całe plecy w paskudnych bliznach. - kolejne zaciągnięcie się tytoniem

- Ktoś o tym wie? Znaczy poza rodziną?

- Nie, nawet Fletcher nie wie. Zawsze leżałam pod nim, żeby zakryć te ślady. - nie miałam problemu z zasugerowaniem bratu czegoś oczywistego, i tak zawsze o wszystkim wiedział

- Czemu?

- Wstydzę się tych blizn. Wiem, że to głupie, ale nie mogę się zdobyć na opowiedzenie o tym, a co dopiero pokazanie pleców. - po tym wyznaniu przez chwilę szliśmy w ciszy, ale szybko ją przerwałam ponownie podejmując urwany temat - Po narodzinach Eda przenieśliśmy się do Lawrence. Ciężko było się przyzwyczaić do innych warunków pogodowych, ale jakoś sobie poradziliśmy. Mieliśmy duży dom, wszystko było w porządku. Dwa lata temu chłopcy przeprowadzili się tutaj, wyobrażasz sobie jak bardzo byłam wtedy szczęśliwa? Mogłam ich dotknąć po  raz pierwszy przez cztery lata przyjaźni.

- Wyobrażam sobie to, jak wpadłaś na nich na lotnisku. - Jace popatrzył się na mnie uśmiechając się

- Byłeś tam. Zawiozłeś mnie na to lotnisko i porozwoziłeś ich do mieszkań, które ich mamy powynajmowały. - powiedziałam wbijając wzrok w ziemię. Trochę ciężko się z nim rozmawiało kiedy nie pamiętał naszych najlepszych momentów. Papieros zdążył się już wypalić, więc rzuciłam go na chodnik przydeptując butem.

- Tak? W takim razie muszę być rewelacyjnym bratem. - Jace stwierdził żartobliwie, a ja zachichotałam pod nosem szturchając go w bok

- Jesteś beznadziejnym bratem, zawsze wsadzasz nos w nie swoje sprawy i zajmujesz mi łazienkę. - odpowiedziałam głośno

- Czas wrócić do starych przyzwyczajeń. - zażartował oddając mi szturchańca. W międzyczasie zdążyliśmy dojść pod drzwi domu, więc szybko weszliśmy do środka, gdzie ku mojemu zdziwieniu ujrzałam babcię krzątającą się po kuchni

- Babcia? Co tutaj robisz? - zapytałam podbiegając do starszej kobiety i przytulając się do niej. Pachniała tak jak zawsze, lawendą i dymem papierosowym. Po krótkiej chwili puściłam ją i stanęłam do niej twarzą.

- Jak to co? Przecież teraz jesteście pod moją opieką, skończy się leniuchowanie! No, byłam w twoim pokoju, Sam, musisz dzisiaj posprzątać. Jace, to samo się tyczy ciebie. W twoim pokoju roi się od kotów z kurzu! - babcia wydała nam rozkazy po czym wróciła do gotowania. Normalnie bym się stawiała, ale nawet nie wiecie jak bardzo tęskniłam za czymś takim. Z uśmiechem na ustach złapałam nadgarstek Jace'a i zaprowadziłam go do jego pokoju na górze.

- Kto to był? - brat zapytał gdy już byliśmy w jego królestwie, w którym faktycznie roiło się od kurzu

- Nasza babcia, matka mamy.

- Mieszka z nami?

- Nie, ma dom po drugiej stronie miasta. Musiała przyjechać kiedy nas nie było. Sprzątaj, bo pewnie pod koniec dnia tu wejdzie i zrobi test białej szmatki. Jak będziesz czegoś potrzebował to mój pokój jest po drugiej stronie korytarza. - powiedziałam wychodząc i zamykając za sobą drzwi. Szybko skierowałam się do własnego pokoju, by choć trochę ogarnąć bałagan, jaki się tam nagromadził od ostatniego sprzątania. Zgarnęłam kilka rzeczy walających się po podłodze pod łóżko, ciuchy wiszące na krześle wrzuciłam byle jak do szafy i uznając robotę za skończoną sięgnęłam po telefon. Wybrałam numer Michaela i zadzwoniłam. Chłopak odebrał po kilku sygnałach.

- Co mogę dla ciebie zrobić, o szlachetna pani? - Cliffordowi akurat zebrało się na żarty

- Spotkajcie się ze mną pod kinem, będę za piętnaście minut. - rozłączyłam się, zbiegłam na dół, szybko się ubrałam i w tempie ekspresowym wyszłam z domu. W kieszeniach miałam trochę kasy i uprzednio włożony tam telefon, więc miałam wszystko, czego potrzebowałam. Śnieg dalej prószył a uliczne latarnie rozpraszały mrok. Było już dosyć późno, więc nie było niczym dziwnym, że zrobiło się ciemno. Szłam chodnikiem przyglądając się mijanym ludziom i obserwując to, co działo się dookoła mnie. Gdy byłam kilka metrów od wejścia do kina ujrzałam cztery wysokie sylwetki. Podbiegłam do nich z uśmiechem na ustach. Skąd wiedziałam, że biegnę do przyjaciół a nie do kompletnie obcych mi osób? Dwa słowa. Włosy Clifforda.

- Hej! Chodźcie, mam ochotę na dobry horror. - wykrzyknęłam radośnie przytulając się na powitanie do każdego z nich

- A wiesz chociaż co grają? - zapytał Calum

- Nie, ale na tym polega cały urok spontaniczności. No chodźcie, sprawdzimy na co możemy pójść. - powiedziałam zaciągając ich do środka. Przy kasach okazało się, że na nasze szczęście grali "Annabelle", więc zadowoleni udaliśmy się właśnie na ten seans. Siedziałam między Calumem a Luke'iem, co okazało się być zabawnym doświadczeniem, bo Cal cały czas komentował różne idiotyczne zachowania głównej bohaterki, Luke z kolei prawie cały film przesiedział patrząc na ekran przez palce i udając, że się nie boi. Raz rozsypał popcorn, tak podskoczył. Mnie z kolei nie ruszało to, co działo się w filmie, nie wiem czemu, ale horrory w większości nie wywoływały u mnie strachu, więc najczęściej razem z Hoodem cisnęliśmy bekę z idiotyzmu głównych bohaterów. Przynajmniej było zabawnie.

Po skończonym seansie i wielu zapewnieniach Hemmingsa, że wcale się nie bał wszyscy udaliśmy się do domów. Oprócz Luke'a, ponieważ ten nie dał mi spokoju dopóki nie zgodziłam się na to, żeby mnie odprowadził pod same drzwi. Drogę spędziliśmy opowiadając sobie najlepsze nam znane suchary, więc nasz śmiech słyszała prawdopodobnie cała dzielnica. Udało mi się doprowadzić Luke'a do jego pełnego śmiechu, jak lubiłam to nazywać, a nie tylko cichego chichotu, który słyszałam zazwyczaj. Uwielbiałam słuchać, jak mój przyjaciel się śmieje, bo samo to zjawisko było komiczne. Najpierw jego głos robił się piskliwy, a potem chłopak odchylał głowę do tyłu mrużąc przy tym oczy i wydając z siebie urywane dźwięki odrobinę wyższe niż jego normalny głos. W myślach zawsze porównywałam ten śmiech do odgłosu zepsutej drukarki, też się tak zacina. Niemniej jednak byłam z siebie bardzo zadowolona, że doprowadziłam do tego, iż Hemmings faktycznie się roześmiał.

Gdy już doszliśmy pod drzwi mojego domu nadszedł czas na pożegnanie się.

- Idę się położyć. Dzięki, że mnie odprowadziłeś. - powiedziałam pocierając dłońmi o ramiona. Zrobiło się naprawdę chłodno.

- Nie ma sprawy. Wiesz, jeśli będziesz tego potrzebowała to dzwoń nawet w środku nocy. - Luke odparł uśmiechając się uroczo

- Jasne. - już odwracałam się, by wejść do domu, jednak Hemmings złapał mnie za ramię, okręcił, szybko się pochylił i pocałował w policzek. Po chwili szybko odwrócił głowę, wymamrotał szybkie pożegnanie i już go nie było. Ja z kolei stałam na ganku płonąc rumieńcem. Jeszcze nigdy coś takiego się nie zdarzyło, zawsze to ja całowałam go w polik, czy to na pożegnanie czy na znak wdzięczności. Już się utarło, że robię to w stosunku do każdego z czwórki, ale żaden z nich nigdy nie odwzajemniał tego gestu, bo każde z nas wiedziało, że chłopcy mają inną mentalność. Dla nich pocałowanie dziewczyny w policzek oznaczało zupełnie coś innego.

Dlatego też nie zasnęłam tamtej nocy zastanawiając się, czy było coś w zachowaniu Luke'a, co przeoczyłam jednocześnie próbując zdefiniować to, co zadziało się z moim sercem gdy Luke zrobił to, co zrobił.

Udało mi się ustalić cztery rzeczy. Po pierwsze: moje tętno mocno przyspieszyło wtedy na ganku, chociaż nie powinno tego zrobić, a ja czułam się z tym źle. Po drugie: miałam szczere wątpliwości co do tego, że dla Luke'a byłam tylko przyjaciółką. Po trzecie: nie udało mi się zdefiniować moich odczuć względem przyjaciela, ale wiedziałam jedno: to, co czułam wykraczało poza przyjaźń. Nieznacznie, ale jednak. I w końcu po czwarte: czułam się z tym zaskakująco źle.

___________________________________________________________________________________

Ponownie przepraszam za poślizg :/ Ale jestem z nowym rozdziałem :D Już tradycyjnie dziękuję za wszystkie wyświetlenia i komentarze *_* Wow, dobiliśmy do 3000 <3 Zapraszam do tweetowania na tt z hashtagiem #Thunderff Jeśli to czytacie, to wyślijcie chociaż jednego tweeta, błagam was na kolanach. No i zachęcam do komentowania tutaj, jestem ciekawa co sądzicie o 'przemyśleniach' Sam i zachowaniu Hemmingsa ;) Teraz mamy trochę wolnego, więc napiszę na zapas. Widzimy się w Niedzielę Wielkanocną :* A w linku macie coś ode mnie: utwór, którego ostatnio słucham na okrągło ;)

https://www.youtube.com/watch?v=nGW8Lazguis

3/24/2015

Rozdział 15

27 listopada 2014
Święto Dziękczynienia
159 dni


Cóż, muszę się przyznać, że przy tym całym zamieszaniu spowodowanym Jacem, Fletcherem i całą katastrofą kompletnie zapomniałam o Święcie Dziękczynienia. Skończyło się to tym, że obudziłam się rano zdziwiona, że Luke'a nie ma obok mnie - przecież doskonale pamiętałam moją walkę z jego gadaniem przez sen.

Jeszcze leżąc w łóżku usłyszałam jakieś hałasy dobiegające z kuchni, więc zebrałam włosy w kucyk żeby jakoś wyglądać i zeszłam na dół. To,co tam zobaczyłam sprawiło, że stanęłam jak wryta.

Zanim opowiem wam, co działo się w kuchni gdy tam dotarłam to musimy ustalić, że zostawianie moich przyjaciół samych sobie to nie jest dobry pomysł, że nie wspomnę o zostawianiu ich sam na sam z lodówką.

W pomieszczeniu panował chaos. Michael miał żurawinę we włosach, Calum próbował coś znaleźć w szufladach wywalając wszystko na blat kuchenny, Ashton był cały w żółtku jajek a Luke uparcie próbował wygrzebać mąkę z włosów. Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć, w końcu nie wiedziałam, który był dzień. Po prostu stałam tam zdziwiona, co się tak właściwie dzieje. Pierwszy zauważył mnie Calum.

- Hej, Sam! Pomożesz nam? - zabrzmiało to co najmniej dziwnie zważywszy na fakt, że chłopak mówiąc to trzymał w ręku wielki nóż kuchenny

- Cześć, Sam! Jak się czujesz? - zanim zdążyłam zapytać o cokolwiek zostałam zapytana o samopoczucie przez Ashtona i przywitana przez resztę towarzystwa, co równało się przytuleniem mnie przez każdego. Rezultatem było oczywiście było to, że skończyłam z koszulką w mące, żółtku i żurawinie.

- Co wy tak właściwie robicie? - zapytałam gdy tylko dano mi odetchnąć

- Jak to co? Przecież dzisiaj macie Święto Dziękczynienia! - Ashton uświadomił mi tą straszną prawdę

- O Chryste Panie, nie mamy nic, a pewnie zjedzie się cała rodzina! - wykrzyczałam zdenerwowana. Jak mogłam zapomnieć?!

- Lecę się ogarnąć, nie zróbcie jeszcze większego bałaganu. - szybko wbiegłam na górę, umyłam się, przebrałam i z powrotem zeszłam na dół, by wziąć się do roboty

- Dobra, powiedzcie mi, co zrobiliście do tej pory. - powiedziałam wchodząc do kuchni i podwijając rękawy swetra, który miałam na sobie

- Emmm, tak na dobrą sprawę to tylko bałagan zrobiliśmy. - Hemmings stwierdził drapiąc się po karku. Westchnęłam ciężko.

- Dobra, trudno. Czego potrzebujemy? - ironicznie to chłopcy wiedzieli lepiej, co należy mieć na stole w Święto Dziękczynienia, mnie to nigdy nie interesowało.

- Przede wszystkim potrzebujemy indyka i sosu żurawinowego. Przydałoby się jeszcze ciasto dyniowe. - Michael zaczął wyliczać na palcach

- Ciasto można kupić w cukierni niedaleko. Indyk powinien być w lodówce, zaraz pójdę po sos żurawinowy i po jakieś nadzienie. Obdzwonię rodzinę, może ktoś przywiezie coś jeszcze. Idę do sklepu, wy w międzyczasie doprowadźcie siebie i kuchnię do względnego porządku, okej?

- Tak jest, pani generał! - cała czwórka zgodnie mi zasalutowała stukając piętami, co wywołało uśmiech na mojej twarzy. Założyłam buty, narzuciłam na siebie kurtkę, chwyciłam trochę gotówki, która leżała na stoliku w przedpokoju i wyszłam z domu. Skierowałam się do najbliższego supermarketu, spacer zajął mi jakieś dziesięć minut. Tam zakupiłam wszystkie potrzebne rzeczy, po czym skierowałam się do cukierni, gdzie z kolei udało mi się kupić ciasto dyniowe. Obładowana siatkami wróciłam do domu, odłożyłam wszystko na blat kuchenny i poszłam na górę poszukać przyjaciół i przy okazji obudzić braci, którzy tym razem spali zadziwiająco długo. Wyobraźcie sobie moją minę gdy weszłam do mojego sanktuarium spokoju i zastałam tam czworo chłopaków grzebiących w rzeczach, które zdecydowanie nie należały do nich.

- Mogę wiedzieć czego szukacie w moich szufladach? - stanęłam w progu pokoju, skrzyżowałam ręce na klatce piersiowej i uśmiechnęłam się tak, jakbym zaraz miała ich zabić. Na dźwięk mojego głosu wszyscy odwrócili głowy w moją stronę jednocześnie porzucając to, co właśnie trzymali w rękach i zatrzaskując szuflady udając, że nic się nie stało.

- No wiesz, nudziło nam się a mnie zainteresował fakt, gdzie trzymasz wibrator. Wiesz, tak z ciekawości. - Michael jako pierwszy odpowiedział na moje pytanie. Cóż, od zawsze zdawałam sobie sprawę z jego bezpośredniości i specyficznego poczucia humoru, ale trochę mnie tym zaskoczył. Od czego ma się przyjaciół?

- Clifford, czyś ty zgłupiał? Wyście wszyscy zgłupieli, prawda? Chyba nie myślicie, że trzymam wibrator w jednej z szafek, do których każdy ma dostęp, nie? - stwierdziłam gdy udało mi się otrząsnąć z szoku spowodowanego zdaniem Michaela, czym z kolei wywołałam zdumienie u przyjaciół

- Zostawmy ten temat zanim dowiemy się czegoś jeszcze, okej? Chodźmy na dół, trzeba się wziąć do pracy. - to Luke przemówił głosem rozsądku, co w zasadzie było trochę bardziej niż dziwne. Zgodziliśmy się z Hemmingsem i udaliśmy się do kuchni, by wszystko przygotować.

Próbowałam zaciągnąć Roberta do współpracy, ale po półgodzinnej kłótni udało mi się nakłonić go do sprzątnięcia tylko własnego pokoju, Ed z kolei dzielnie się zobowiązał do ułożenia zabawek na miejsce. Reszta leżała w interesie moim i wspaniałej czwórki, która spędzała ze mną to Święto jak co roku odkąd sprowadzili się do USA.

Po długiej walce z indykiem, po której każde z nas było wysmarowane innym składnikiem spożywczym, chłopcy poszli do siebie przebrać się i ponownie ogarnąć, ja natomiast zabrałam się za porządki. Miałam cały dom do wysprzątania, co finalnie okazało się być niczym w porównaniu do mojego pokoju. To tam miałam najwięcej pracy. Ale tak to jest, gdy jest się niereformowalną bałaganiarą. Gdy wreszcie udało mi się sprzątnąć to, co tego wymagało umyłam się już drugi raz tego dnia, przebrałam w odświętne ubranie i zaczęłam kolejną kłótnię z Robertem, tym razem o to, żeby ubrał się tak, jak przystało. Z Edem poszło mi gładko, pewnie dlatego, że pięciolatek bez wahania słuchał moich poleceń. Wtedy obdzwoniłam całą rodzinę w nadziei, że ktoś przemyślał sytuację, w której się znalazłam i wiózł ze sobą coś na obiad. Dzięki Bogu nie przeliczyłam się: większość rodziny pomyślała o tym, że mogę sobie nie poradzić z tym wszystkim i postanowiła mnie wesprzeć. Po całej stresującej procedurze przygotowań musiałam wyjść na balkon, żeby zapalić i się trochę uspokoić przed nieuchronną męczarnią, którą miało być spotkanie z rodziną. Nie zrozumcie mnie źle, kocham ich wszystkich, ale czasami ich pytania są co najmniej niewygodne.

Goście zaczęli się zjeżdżać o szesnastej. Babcia przyjechała pierwsza, nic dziwnego skoro z całej rodziny to ona mieszkała najbliżej. Poza nią nie miałam w Lawrence nikogo, reszta osób, z którymi byłam spokrewniona była rozrzucona po całym kraju. Miałam krewnych w Teksasie, Arkansas, Waszyngtonie i Luizjanie. Oczywiście wszyscy składali nam wylewne kondolencje, których po bardzo krótkim czasie miałam serdecznie dosyć. Rozumiem, wszystkim było przykro, ale nie prosiłam o niekończący się wodospad użalania się nade mną. Już po pierwszej pół godzinie spotkania chciałam uciec, a wszystko przez to, że ktoś co chwila wspominał rodziców i to, jak dobrymi ludźmi byli a mi zachciewało się płakać.

Na szczęście chłopcy nie spóźnili się tak bardzo jak to mieli w zwyczaju. Nie musiałam przechodzić przez katorgę zapoznawania ich z rodziną, bo i tak wszyscy ich znali z poprzedniego roku. Zeszłoroczne spotkanie było katastrofą, wszyscy byli święcie przekonani, że chodzę z Luke'iem. Ale te niezręczne nieporozumienia już za mną.

Spotkanie zaczęło robić się znośne kiedy zasiedliśmy do stołu. Wtedy też chłopcy nie zawiedli w rozweseleniu zmarkotniałego towarzystwa, za co oczywiście byłam niezmiernie wdzięczna. Oczywiście moja wybitnie wścibska ciotka musiała zapytać o Fletchera, co na chwilę przywołało bolesne wspomnienia z poprzedniego dnia, ale dzielnie to zniosłam i streściłam całą historię jego podbojów do powiedzenia, że po prostu mnie zdradził. Stwierdziłam, że nie będę wynurzać moich zawodów miłosnych przed całą rodziną, w dodatku przy stole.

Cóż, oczywiście nie mogło się obejść bez wpadki, której winowajcą został Calum. Co zrobił mój wielce inteligentny przyjaciel? Całkowicie 'niechcący' wylał szklankę wody prosto na bluzkę mojej kuzynki. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, iż cała nasza paczka doskonale wie, że Izzy bardzo podoba się Hoodowi. To wydarzenie stało się głównym tematem żartów przez resztę popołudnia, co oczywiście trochę zdenerwowało Cala.

Gdy obiad wreszcie się skończył i wszyscy poszli do domów ja posprzątałam ze stołów, wzięłam trochę tego, co pozostało z indyka oraz kawałek ciasta dyniowego, zapakowałam to, ubrałam się i poszłam do szpitala wiedząc, że Jace już został przeniesiony. Poinformowano mnie o tym podczas obiadu. Resztę dnia spędziłam z moim bratem opowiadając mu historie z spędzonych wspólnie Świąt Dziękczynienia licząc na chociaż drobny przebłysk pamięci. Niestety przeliczyłam się.

Wróciłam do domu wyczerpana zarówno fizycznie jak i psychicznie. Miałam serdecznie dosyć. Przynajmniej nie musiałam następnego dnia iść do szkoły, mieliśmy wolne. Nie marząc o niczym innym jak o ciepłym łóżku wtoczyłam się na górę, półprzytomna sprawdziłam, czy Ed śpi i czy Rob jest w swoim pokoju po czym weszłam do siebie do pokoju, przebrałam się w piżamę i wturlałam się na łóżko. Już przysypiałam gdy zadzwonił mój telefon.

Myślałam, że mnie coś strzeli.

Odebrałam połączenie nawet nie patrząc na wyświetlacz przykładając urządzenie do ucha.

W momencie, w którym odezwał się mój rozmówca gorzko pożałowałam tego, że nie sprawdziłam numeru.

- Witaj, Sam. Zanim powiesz cokolwiek wiedz, że to ja stoję za śmiercią twoich rodziców. Jak pamiętasz mieliśmy umowę - ty nic nie mówisz, nikomu nie dzieje się krzywda. Z wyjątkiem ciebie oczywiście. Ale ty złamałaś umowę, więc trzeba było zacząć działać. Nie panikuj, na razie dam ci jeszcze chwilę odetchnąć. Jedyne co musisz wiedzieć to to, że wraz z Nowym Rokiem przyjdą nowe kłopoty. I to nie jest ostrzeżenie. To obietnica. - nie byłam w stanie rozpoznać głosu mojego rozmówcy. Był zmodyfikowany przez jakiś specjalny program lub urządzenie, nie byłam nawet pewna tego, czy rozmawiałam z kobietą czy mężczyzną. W  dodatku nie zdążyłam powiedzieć ani słowa, ponieważ zanim zdążyłam chociażby westchnąć, mój rozmówca rozłączył się.

Odłożyłam telefon pod poduszkę martwiąc się tym, czy uda mi się zasnąć po czymś takim gdy urządzenie rozdzwoniło się ponownie. Tym razem spojrzałam na ekran. Dzwonił Ashton. Szybko odebrałam.

- Wytłumacz mi to jak wy to robicie, że dzwonicie prawie zawsze wtedy, gdy coś idzie nie tak? - pierwsza zabrałam głos

- Jak to? Coś się stało? - odpowiedział mi zaniepokojony głos Asha

- Ten psychol zadzwonił. Złożył mi obietnicę, że w Nowym Roku będę miała kolejne kłopoty. - sprostowałam wzdychając. Przez sekundę miałam wątpliwości czy mu o tym mówić, ale przypomniałam sobie, że przecież obiecałam opowiadać o wszystkim.

- Jakoś dziwnie spokojnie to przyjęłaś. Na pewno wszystko gra? Wiesz, zawsze możemy przyjechać.

- Dzięki, Ash, ale naprawdę jest okej. Nie wiem, chyba jestem zbyt zmęczona na wszczęcie paniki.

- Dasz sobie radę z zaśnięciem po czymś takim?

- Nie wiem. W zasadzie to chciałam cię prosić, żebyś zaśpiewał mi kołysankę albo cokolwiek. Mógłbyś? - wiem, że to brzmi głupio w ustach siedemnastolatki, ale piosenki śpiewane przez chłopaków zawsze działały na mnie jak dobry lek na bezsenność

- Jasne. Czekaj chwilę, Luke jest ze mną, wezmę go na głośnik. Zaraz wracam. - usłyszałam drażniące ucho dźwięki w słuchawce, potem na chwilę nastała cisza, a następnie dobiegł mnie głos Hemmingsa

- Co ci zaśpiewać, Sam? - cudownym był fakt, że oboje zachowywali się tak, jakby to była całkowicie normalna sytuacja. Nie prosiłam o coś takiego często, zazwyczaj nie miałam problemów z zasypaniem, wręcz przeciwnie.

- Nie wiem, może być "Asleep". - podałam im pierwszy utwór, który przyszedł mi do głowy. Wiedziałam, że znają tekst i melodię, wielokrotnie śpiewaliśmy to razem przy ogniskach.

W momencie w którym Irwin i Hemmings zaczęli śpiewać poczułam się o wiele lepiej, w sensie psychicznym oczywiście. Myślę, że odpłynęłam mniej więcej w połowie drugiej zwrotki, ale nie pamiętam dokładnie.

Wiecie, to jest właśnie cudowne w przyjaźni. Mogłam ich bez skrępowania poprosić, żeby zaśpiewali mi coś na dobranoc, a oni nie robili z tego żadnego problemu. Po prostu śpiewali, bo wiedzieli, że to było coś, czego potrzebowałam.

___________________________________________________________________________________

Przepraszam za duży poślizg, ale jakoś tak wyszło, ew :/ Nie lubię tego rozdziału, jest taki nijaki. Przepraszam za niego, ale idk why miałam potrzebę napisania o tym Święcie. Przypominam o #Thunderff na tt, bo dalej jest trochę cicho (mała aluzja) ;) Dziękuję za wszystkie wyświetlenia, wow <3 No i tradycyjnie zachęcam do zostawiania po sobie komentarzy, wasza opinia wiele dla mnie znaczy :)

3/15/2015

Rozdział 14

26 listopada 2014
160 dni

Spędziliśmy w szpitalu dwa dni. Nie chciałam wracać, wiadomość o tym, że jedyna osoba w naszej rodzinie, która pamiętała mojego biologicznego ojca straciła pamięć była przytłaczająca. Chandler też nie wyjechała, siedziała tam z nami, czekając na jakąkolwiek poprawę. Codziennie spędzaliśmy u Jace'a kilka godzin opowiadając mu różne historie z jego życia, mając nadzieję na nagły przebłysk pamięci. Jednak nic takiego nie miało miejsca. On nie pamiętał, jak się nazywał gdy weszliśmy do niego po raz pierwszy. Musieliśmy mu streścić całe jego życie, oczywiście mówię tu o tych rzeczach, które pamiętaliśmy. Cały czas mieliśmy świadomość tego, że jeśli Jace nie odzyska pamięci, nasze i jego życia nigdy już nie będą takie same.

Chandler przeżyła to chyba najbardziej z nas wszystkich. Nie dziwię się jej. Jace naprawdę ją kochał, z tego, co wiem, to nawet planował się jej oświadczyć, a teraz to wszystko wyparowało, a do niedawna nierozłącznych ludzi otoczyła aura zakłopotania. Aż serce bolało, gdy się na nich patrzyło.

Był jeden plus tego, że byliśmy w szpitalu: nie musiałam martwić się o to, że nie wzięłam ze sobą insuliny. Pewna miła pielęgniarka wydała mi odpowiednią dawkę gdy pokazałam jej bransoletkę poświadczającą o mojej chorobie. Z moimi braćmi też nie było zbytniego problemu: dzwoniłam kilka razy, Ashton, Calum i Michael zajmowali się chłopakami na zmianę. Rzeczą, która wywołała uśmiech na mojej twarzy było ich nieustanne narzekanie na Roberta za każdym razem, gdy się z nimi kontaktowałam.

Po dwóch dniach spędzonych w budynku, którego miałam już serdecznie dość, otrzymaliśmy informację, że Jace zostanie przeniesiony do szpitala w Lawrence. Musiał zostać na obserwacji, a lekarze powiedzieli mi, że raczej go nie wypiszą z tamtego szpitala dopóki większość obrażeń się nie zagoi. Jakbym tego nie wiedziała. Dzięki przeniesieniu miałam go bliżej, co ułatwiło mi składanie mu wizyt w przyszłości.

Gdy przeniesienie mojego brata stało się pewne, zdecydowaliśmy się na powrót do domu. Nie musiałam martwić się o to, że trafimy do domu dziecka, bo opiekę nad nami pewnie przejmie babcia. Znaczy do momentu aż Jace odzyska sprawność, ponieważ tak na dobrą sprawę to on został naszym opiekunem prawnym.

Droga powrotna dłużyła mi się niemiłosiernie. Chciałam już być w domu, który bez rodziców i Jace'a był dziwnie pusty, ale jednak wciąż pozostawał domem. Tym razem to Luke prowadził.

Właśnie, Luke. Ta wycieczka sprawiła, że jeszcze bardziej pogubiłam się w tym, co czuję. Luke od zawsze był przyjacielem, to nie ulega dyskusjom. Ale coś się zmieniło, i to nie tak dawno w dodatku. Zaczęłam dostrzegać rzeczy, których wcześniej nie zauważałam. Na przykład to, że dołeczek w jego prawym policzku pojawiający się przy każdym uśmiechu nagle zaczął sprawiać, że sama się uśmiechałam. Takich spostrzeżeń było jeszcze kilka, ale za każdym razem próbowałam je wytłumić, przypomnieć sobie, że nie mogłam pozwolić na to, żeby Luke był dla mnie kimś więcej niż przyjacielem. Bo nie był. A ja nie chciałam, żeby to się zmieniało, przynajmniej nie wtedy. Nie potrzebowałam więcej problemów i zmian. Gdyby sytuacja była inna, to nie próbowałabym odeprzeć od siebie chociażby możliwości takiego obrotu spraw, ale sytuacja nie była inna. Wniosek: Luke pozostanie moim przyjacielem. Tylko przyjacielem. Nie tylko dlatego, że nie pragnęłam zmian, był kolejny powód.

Wciąż nie wiedziałam, co do niego czuję. Moje uczucia były tak pomieszane i pogmatwane, jak to tylko było możliwe.

Podczas drogi powrotnej jeszcze jeden temat zaczął zaprzątać moje myśli. Fletcher. Wciąż byłam na niego wściekła no i nie wiedziałam, co z nim zrobić. Chciałam z nim zerwać, ale jednocześnie wolałam go mieć przy sobie. Z jednej strony faktem było to, że ostatnio zachowywał się tak, jakby miał mnie głęboko gdzieś, ale z drugiej zawsze był dodatkową osobą do pomocy w razie czego. Poza tym zanim się zeszliśmy, Flee był moim dobrym przyjacielem. Wiecie, co by się stało, gdybym z nim zerwała? Nie bylibyśmy przyjaciółmi ani wrogami. Zostalibyśmy nieznajomymi ze wspólnymi wspomnieniami. Skąd to wiem? Gadałam z jego byłymi, za każdym razem działo się to samo. Zachowywali się, jakby nigdy się nie poznali. Dlatego tak bałam się podjęcia jakiejkolwiek decyzji.

Krótko mówiąc zamiast spać i chociaż trochę odpocząć przed wejściem do domu, który miałam zastać w stanie kompletnego bałaganu, siedziałam i zadręczałam się tematami, których wcale nie miałam ochoty poruszać.

Gdy dojechaliśmy na miejsce, wyszłam z samochodu zaraz po Luke'u i zabierając moją torbę skierowałam się do drzwi. Wystarczyło mi przekroczenie progu, żebym zaczęła toczyć pianę z pyska.

Na kanapie w salonie siedział Fletcher, rozgościł się, jakby nic się stało. Jakbym tuż przed wyjazdem nie dała mu jasno do zrozumienia, że mam go dosyć. Upuściłam torbę tam, gdzie stałam i podeszłam do niego zaciskając zęby.

- Co ty tu robisz? - prawie wywarczałam te słowa

- Przyszedłem się zapytać, czy już się uspokoiłaś i czy możemy wreszcie porozmawiać jak dwójka normalnych ludzi. - Caine odpowiedział niewzruszony

- Słucham? Chyba się przesłyszałam, Fletcher. Czy ty siebie w ogóle słyszysz? Nawet nie zadzwoniłeś, a teraz oczekujesz ode mnie, żebym z tobą spokojnie porozmawiała i jeszcze zwalasz winę na mnie? - za wszelką cenę próbowałam nie zacząć się wydzierać

- Tak, bo to jest twoja wina. - po tym zdaniu moje starania poszły się jebać

- Wiesz co, chciałam dać ci szansę, naprawdę. Miałam taki zamiar jadąc tutaj, ale przegiąłeś. Nie zadzwoniłeś do mnie wiedząc o katastrofie, przyjeżdżasz następnego dnia i myślisz, że wpadnę ci w ramiona, bo raczyłeś ruszyć swoje tłuste dupsko a kiedy wracam od brata, który cudem przeżył katastrofę lotniczą, ty zrzucasz na mnie całą winę! Jak wielkim egoistą musisz być, żeby chociażby tak pomyśleć, Fletcher!

- Popatrz na siebie, Sam! Oczekujesz od wszystkich, żeby rzucili wszystko gdy tylko tobie dzieje się krzywda! Wiesz co?! Ja też mam swoje życie! Nie jestem na każde twoje zawołanie! - Fletcher zerwał się z kanapy jak oparzony podchodząc coraz bliżej. W pewnym momencie wystraszyłam się, że może mnie uderzyć, ale potem uświadomiłam sobie, że tego nie zrobi. Dlaczego? Hemmings przed chwilą wszedł do budynku, a wiedziałam, że Fletcher nie chce być odbierany jako gorszy od Luke'a. W momencie, w którym miałam zacząć kontratak, mój przyjaciel podszedł do mnie i zaczął odciągać. A ja jeszcze nie skończyłam.

- Luke, puść mnie, muszę to skończyć. - nawet nie odwróciłam się do niego twarzą. Chłopak zrozumiał, że naprawdę muszę to doprowadzić do końca, więc posłuchał i już po chwili ponownie stałam w niewielkiej odległości od Caine'a.

- Ale żeby zadzwonić do Channy miałeś czas, chuju. - powiedziałam z uśmiechem na twarzy

- Wiesz co, mam ciebie dosyć. Chan to też moja przyjaciółka!

- Oh, ty masz mnie dosyć?! No patrzcie, wielki hrabia Fletcher Caine ma mnie dosyć! Myślisz, że mnie to cokolwiek obchodzi?! Obeszło mnie jedynie to, że miałeś czas, żeby zadzwonić do przyjaciółki, ale żeby do swojej jebanej dziewczyny chociaż sms-a napisać, to już nie! Kurwa, ale ja byłam głupia, że się zgodziłam na chodzenie z tobą! - wykrzykiwałam słowo po słowie machając rękoma

- Sugerujesz coś? - Fletcher nagle się przestraszył, wycofał się o kilka kroków i popatrzył na mnie zlęknionym wzrokiem

- Tak, Fletcher, sugeruję coś! Zrywam z tobą, rozumiesz?! Kurwa zrywam z tobą, wynoś się z mojego pierdolonego życia! - wiem, że jeszcze wracając do domu narzekałam na to, że nie chcę go tracić, ale poniosło mnie. No i po tej akcji naprawdę nie chciałam go więcej widzieć.

- Ach tak?! To wyobraź sobie, że ciebie nie potrzebuję! - o ile Caine jeszcze przed chwilą wyglądał, jakby miał ochotę się gdzieś schować, to teraz furia wstąpiła w niego na nowo. Energicznie podszedł bliżej tak, że prawie stykaliśmy się nosami. Na moje nieszczęście chłopak był ode mnie dużo wyższy.

- Jeszcze za mną zatęsknisz, zjebusie! - odkrzyknęłam tak głośno, że Fletcher aż się skrzywił

- Ha! Zabawna jesteś, Novell! Myślisz, że przez ten rok byłaś jedyną, którą przeleciałem?! - zmarszczyłam brwi. On tego nie powiedział, prawda? Kątem oka dostrzegłam, że po schodach schodzą Ashton, Calum, Michael i moje rodzeństwo.

- Kpisz sobie ze mnie, Caine!

- Chciałabyś, dziwko! Zerżnąłem z dziesięć dziewczyn, kiedy z tobą byłem! - mówił to z dumą, jakby był zadowolony z tego, że mnie zdradził nie raz, ale aż dziesięć. I pomyśleć, że byłam na tyle naiwna, że straciłam z nim dziewictwo. Może i miałam go dosyć, ale zabolało. Nawet bardzo.

- Pochwal się jeszcze bardziej! Myślisz, że to powód do dumy?! Pewnie jeszcze mi powiesz, że masz kogoś na boku, co?! - mimo woli po moich policzkach zaczęły powoli toczyć się łzy. Płakałam, bo poczułam się jak nic niewarty śmieć i zostałam zraniona.

- A jak! Od dwóch miesięcy spotykam się z Tomem! Myślałaś, że dlaczego mam tak mało czasu?! - darł się prosto w moją twarz uśmiechając się szyderczo

- Z moim Tomem? - zapytałam prawie szeptem. Nagle odechciało mi się krzyczeć. Miałam ochotę uciec, schować się gdzieś i już się nie pokazywać.

- Tak, z twoim Tomem! Z Tomem Richmondem, twoim najlepszym przyjacielem z dzieciństwa! Jesteś nic nie warta, Sam, inaczej on by ci nie zrobił czegoś takiego! - zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć Luke popchnął Fletchera na ścianę. Mój były chłopak przewrócił się na ziemię, zaskoczony, że Hemmings był zdolny do czegoś takiego. Ba, ja sama byłam zaskoczona. Jeszcze nigdy nie widziałam, że Luke posunął się do rękoczynów.

Sekundy potem reszta chłopaków wkroczyła do akcji. Ashton podbiegł do Caine'a, złapał go za brzeg koszuli, uniósł go i przygwoździł do ściany. Bałam się, że zrobią mu krzywdę, chociaż w głębi duszy chciałam, żeby ten gnój nie mógł wstać z łóżka następnego dnia. Z ulgą stwierdziłam, że przyjaciele dają mu tylko surową reprymendę słowną.

Nagle wszystkie słowa, które wypowiedział Fletcher zaczęły odbijać się echem w mojej głowie. Każda obelga, którą rzucił w moją stronę, każde zdanie, które dzisiaj wykrzyczał. Nieświadoma tego, co robię, zaczęłam cofać się w kierunku drzwi. Wtedy przed oczami stanęły mi wyobrażenia tego, jak to Caine zabawia się z każdą dziewczyną z sąsiedztwa. Jak krzyczą jego imię, drapiąc palcami jego plecy. Nie wiem, po co to sobie robiłam. Nie chciałam tego, nie mogłam odgonić tych obrazów sprzed oczu, jakby mój umysł wbrew mnie zdecydował, że zasługuję na psychiczne tortury.

Miałam dosyć. Odwróciłam się na pięcie i wybiegłam z domu zanosząc się płaczem. W międzyczasie zdążyło się rozpadać, więc w przeciągu krótkiej chwili byłam cała mokra, ale kompletnie mi to nie przeszkadzało. Po prostu biegłam przed siebie, nawet nie wiedząc, gdzie mnie niesie. Miałam na sobie cienką kurtkę, która bardzo szybko przemokła, więc zrobiło mi się zimno.

Stare trampki, które miałam na nogach miarowo uderzały o chodnik, który już był cały w kałużach. Ubrania lepiły mi się do skóry, a mokre włosy raz po raz chłostały mnie po szyi i twarzy.

Nie wiem, ile biegłam, ale powoli zaczynało mi brakować tchu. Nigdy nie miałam rewelacyjnej kondycji, co dawało się we znaki. Zatrzymałam się dopiero wtedy, gdy lekko ciemne niebo przecięła błyskawica, do której szybko dołączył grzmot. Strach mnie sparaliżował, stanęłam w miejscu i nie byłam w stanie się ruszyć. Po prostu sterczałam na środku chodnika jakbym była jakaś psychiczna, w dodatku cała się trzęsłam. Dopiero kolejna błyskawica sprawiła, że trochę oprzytomniałam i schowałam się do najbliższego zaułka wciąż trzęsąc się z przerażenia. Zmęczona oparłam się plecami o ścianę i usiadłam na mokrym betonie mając w nosie to, że moim spodniom to się nie spodoba. Podkuliłam nogi pod siebie, schowałam głowę w dłoniach i po prostu siedziałam tam. Przerażona, zraniona i zagubiona. Tak właśnie się czułam.

Nie wiem, ile czasu spędziłam pod tą ścianą, ale w pewnym momencie usłyszałam najpierw czyjeś kroki, a potem dobrze mi znany głos.

- Chłopaki, jest tutaj! - chłopak był coraz bliżej, a w końcu kroki ucichły. Nie uniosłam głowy, nie chciałam. Nie do końca wiem, czemu, ale po prostu wolałam zostać w tamtej pozycji. Poczułam jego dłoń na policzku.

- Sam, spójrz na mnie. - poprosił spokojnym tonem. Nie zrobiłam tego, o czym mówił.

- Sammy, proszę. Fletcher już się do ciebie nie zbliży, obiecał nam to. Błagam, spójrz na mnie. - w jego głosie wyczułam panikę, którą starał się zamaskować. Naprawdę aż tak się martwił?

Uległam. Odsłoniłam twarz unosząc głowę i zabierając dłonie. Jego widok przyniósł mi niewysłowioną ulgę, jakbym tylko tego potrzebowała do opanowania się.

Luke był w podobnym stanie, co ja. Jego włosy spoczywały na czole, całe mokre od deszczu. Bluza, którą miał na sobie także ociekała wodą. Niebieskie oczy wpatrywały się we mnie uważnie, a usta były rozciągnięte w uśmiechu.

- Pobiegliście za mną? - zapytałam o coś, co było dosyć oczywiste

- Jasne, że tak. Chodź, wracamy do domu. - Hemmings chwycił moją dłoń i ostrożnie pomógł mi wstać. Byłam prawie nieprzytomna, jedyne o czym marzyłam w tamtym momencie to pójście spać. Nieświadoma swoich ruchów wtuliłam się w bok Luke'a zagrzebując twarz w jego mokrą koszulkę. Zachowywałam się jak ranne zwierzę szukające schronienia. To nie było do mnie podobne, nigdy nie byłam z tych chowających się, oczywiście do granic rozsądku.

Luke tylko popatrzył się na moją dłoń, którą zacisnęłam kurczowo na jego ubraniu i nic nie mówiąc rozpiął swoją bluzę, zgarnął mnie pod materiał, otoczył ramieniem przyciskając mocniej do siebie i ruszył do przodu.

Reszta chłopaków otoczyła nas, gdy tylko wyszliśmy z alejki. Byłam im wdzięczna za zaangażowanie w sprawę i szukanie mnie w taką pogodę, ale wtedy potrzebowałam przestrzeni jak jeszcze nigdy. Czułam się, jakbym była chora na klaustrofobię.

Cała czwórka odprowadziła mnie do domu uspokajając za każdym razem, gdy niebo przecinała błyskawica. Po około piętnastu minutach marszu znaleźliśmy się pod drzwiami budynku, który nazywałam domem. Wszyscy weszliśmy do środka i dopiero wtedy mogłam się rozluźnić, co pozwoliło mi przekonać przyjaciół. by zostali na noc. Nie chciałam, żeby wracali do domów w taką pogodę. Skończyło się na tym, że Calum spał na kanapie, Michael w pokoju gościnnym na górze, a Ashton w łóżku moich rodziców. Według pierwszego konceptu Hood i Irwin mieli spać razem w jednym pokoju, ale Ash stanowczo zaprotestował twierdząc, że Cal chrapie tak głośno, że się dom trzęsie w posadach. Luke spał u mnie w pokoju. Na początku uparcie twierdził, że będzie spał na podłodze, ale kiedy już położyliśmy się spać, zmienił zdanie i stwierdził, że nie może mnie zostawić samej po takim dniu. Nawet nie musiałam nic mówić. Oczywiście nie protestowałam, kiedy Hemmings wgramolił mi się do łóżka i obejmując ramieniem przyciągnął mnie do siebie. Leżałam do niego plecami, więc jego oddech łaskotał mnie w kark, ale nie przeszkadzało mi to za bardzo.

Problemy zaczęły się, kiedy nie mogłam zasnąć, a Luke spał w najlepsze. Otóż okazało się, że mój przyjaciel gada przez sen, co skutecznie uniemożliwiało mi odpoczynek. W końcu po którymś obudzeniu go z prośbą o to, żeby się łaskawie zamknął, udało mi się odpłynąć przed nim. 

"'Cause right now could last forever 
Just as long as I'm with you" 

 ___________________________________________________________________________________

Jestem :) Cytat z piosenki All Time Low - Daydream Away. Chyba po raz pierwszy nie na ostatnią chwilę xD Rozdział ciut krótszy, bo tak jakoś wyszło. Pięknie dziękuję za tyle wyświetleń *_* I za wszystkie komentarze i w ogóle za wszystko :D Piszcie wrażenia w komentarzach, tweetujcie na tt pod hashtagiem #Thunderff ;) Ostatnio na tt są pustki, liczę na was ;) Do następnej niedzieli, słońca :D

3/10/2015

Q&A

Więc mamy odpowiedzi na pytania zadawane przez was w ciągu najbliższych dwóch tygodni :) Pytania posegregowałam imionami bohaterów, do których były one skierowane. Enjoy!

Pytania do Sam.

1. Chciałabym tylko wiedzieć jak ty i chłopaki się poznaliście. Wiem, że prawdopodobnie to nie będzie porywająca historia i okaże się, że zwyczajnie w szkole, ale może jednak będzie interesująca.

Sam: Dłuższa historia. W skrócie to było tak, że mój kolega ze szkoły znał Caluma (nie wiem skąd, nie pytałam) i stwierdził, że go polubię, więc dał mi user Cala na Skypie. Najpierw gadaliśmy tylko we dwójkę, potem zaczęły się grupowe rozmowy z resztą chłopaków. Gadaliśmy, kiedy tylko mogliśmy. No i w końcu jakiś rok temu chłopcy przeprowadzili się do USA. Znaczy za zgodą rodziców, było kilka warunków: musieli pokończyć szkoły, wujek Luke'a pojechał z nimi, żeby w razie czego ich pilnować. No i ich mamy miały im wysyłać pieniądze na utrzymanie pod warunkiem, że będą miały wgląd do ich wydatków. Tak właściwie to tyle.

2. Dlaczego ciągle jesteś z tym idiotą Fletcherem?! :000 nie widzisz, że on ma cię głęboko?:00 Luke cię naprawdę lubi, dlaczego nic z tym nie zrobisz nie dasz szansy Luke'owi?? :)

Sam: Po tym, jak ten skończony chuj nawet nie raczył zadzwonić, żeby zapytać, czy wszystko gra, na serio zaczęłam zastanawiać się nad skończeniem tej komedii, ale nadal się waham. Muszę trochę to przemyśleć. Co do Luke'a to nie sądzę, żeby między nami było coś więcej niż przyjaźń. Chociaż ostatnio czuję się, emm, inaczej w jego towarzystwie.

3. Droga Sam! Dlaczego chodzisz z Fletcherem?

Sam: Kiedy się schodziliśmy, nasza relacja wyglądała trochę inaczej niż teraz. Dbał o mnie, naprawdę się starał. Nie wiem, co mu ostatnio odpierdoliło, ale mam go dosyć. A jeszcze to ciągnę tylko i wyłącznie dlatego, że trochę się boję kolejnych zmian.

4. Sam? Kim jest dla ciebie Luke?

Sam: Luke jest dla mnie najlepszym przyjacielem, jakiego dane mi było mieć.

5. Sam! Rzuć Flee'iego! -.-

Sam: Rozważam to, ale nie mów mi, co mam robić. Nigdy. Bo tego pożałujesz ;)

Pytania do Luke'a.

1. Wiemy co czuje Sam, ale nie dowiedzieliśmy się jak to wygląda ze strony Lucasa. Dlatego pytanie do Luke'a czy czujesz coś do Sam?

Luke: To, em, trudne pytanie. Znaczy, tak, czuję coś do niej, nawet na pewno, ale boję się, że ona tego nie widzi? Nie wiem, nie czuje tego samego? *rumieni się* Znaczy, tak, lubię ją. Ale wiesz, tak lubię lubię. Chryste, a mówią, że to mężczyźni nie umieją *cudzysłów palcami* czytać *cudzysłów palcami* znaków.

2. Luke! Co czujesz do Sam?

Luke: Dobra, nie będę przechodził przez to wieczne koło zakłopotania odpowiadając na to pytanie, więc błagam cię, spójrz wyżej i oszczędź mi tego. Błagam.

3. Luke! Jesteś gejem? Bo nawet nie chcesz się porządnie postarać o Sam! A sądzę, że ci się podoba.

Luke: Ona mi się bardziej niż podoba, tylko czasami mam wrażenie, że jest ślepa. I nie, nie jestem gejem. Nie, żebym coś do nich miał. Geje są spoko. Znaczy.... Ugh, wiecie, o co mi chodzi.

Pytania do Ashtona.

1. Ashton! Jak całowało się kiwi? :P

Ashton: *śmieje się* Włochato i szorstko :P Ale jeśli mnie pytasz, to nie była to najgorsza z moich sesji *znowu się śmieje ze swojego beznadziejnego żartu*

2. Ash! Wolisz włochate niczym nogi Anastasi z "50 Twarzy Grey'a" nogi, czy niesforną parówkę w poprzek?

Ashton: Ooookej, nie wiem, co ci siedzi w głowie, ale podoba mi się to! Chyba wybiorę parówkę. Ją przynajmniej mogę zjeść, jak zrobię się głodny. Plus nie kręcą mnie włochate nogi u dziewczyn, sorry.

Pytania do Michaela.

1. Michael! Co sądzisz o wytatuowaniu motylka na lewym pośladku?

Michael: Ale sobie czy komuś? Bo komuś to ja chętnie. Ale jeśli chodzi o mnie, to to chyba najgłupszy pomysł ever. Chociaż w sumie i tak nikt tego nie zobaczy. Czemu motylek? Masz coś do motylków? I czemu lewy? A może mój lewy pośladek boi się igieł? Cholera, nie wiem, nie sprawdzałem. Czas naprawić to zaniedbanie.

2. Nie boisz się, że wyłysiejesz?

Michael: Czasami mnie przelatuje strach (lol, to dziwnie brzmi *mina If you know what I mean*), ale generalnie to nie, mam jeszcze włosy na głowie. W razie czego to zrobię sobie przeszczep od 
Ashtona. Nie?

Ashton: *sarkazm* Jasne, czegoś jeszcze ode mnie chcesz?

Michael: Dzięki, stary. Jak już proponujesz, to wezmę do ciebie palce. Takie długie się przydają do grania na gitarze ( i do paru innych rzeczy :P).

Pytania do chłopców.

1. Chłopcy moi kochani! Może by tak dla odmiany założyć czerwone rurki? Zastanówcie się nad tym.

Michael: To chyba nie jest to. Zleją mi się z

Calum: Włosami. Wyglądałbyś jak chodzący zużyty tampon.

Michael: Dzięki, Calum.

Luke: Ej, ale to może nie jest taki zły pomysł?

Michael: Zamknij się, Luke. Tak bardzo chcesz mnie zobaczyć w roli tamponu? Bo mi się nie spieszy. Ale w sumie na bal karnawałowy w sam raz.

Ashton: To chyba do nas nie pasuje, ale hej, dzięki za propozycję i dbanie o nasze zróżnicowanie w ubiorze xx

Pytania do psychopatów.

1. Czy któryś z was zginął w katastrofie lotniczej?

Przywódca: Tak, było nas pięciu, jest czterech. Musieliśmy kogoś poświęcić, by spełnić naszą powinność względem Sam.

Pytania do Fletchera.

1. Fletcher! Lubisz jeść ogórki z majonezem? Bo tak kojarzy mi się twoje imię.

Fletcher: Nie wiem, jakim cudem ci się to skojarzyło, ale ok. I nie, nie lubię. Kto je takie rzeczy?

Pytania do Jace'a traktuję na dwa różne sposoby: pytania sprzed katastrofy tak, jakby Jace nie miał amnezji, a pytania po katastrofie: jakby tą amnezję miał.

1. Czy pamiętasz co działo się w samolocie tuż przed katastrofą?

Jace: Jakim samolocie? Jaką katastrofą?!

2. Jak wyglądał uprowadzający samolot?

Jace: Mężczyzna, w miarę wysoki, miał brodę i ciemne włosy.

3. To była kobieta czy mężczyzna?

Jace: Mężczyzna.

4. Czy wydawał się znajomy?

Jace: Nigdy go na oczy nie widziałem.

5. Kto wchodził do samolotu? Czy któryś z pasażerów wyglądał znajomo?

Jace: Oprócz rodziców nie było nikogo, kogo mógłbym znać.

Gdyby ktoś nie zajarzył, dlaczego Jace nie odpowiedział na pierwsze pytanie, a na pozostałe już tak: w pierwszym pytaniu pojawia się fraza "czy pamiętasz" więc wnioskuję, że zostało zadane po katastrofie. Stąd odpowiedź. Następne pytania po prostu żądały odpowiedzi, poza tym dotyczyły momentów sprzed katastrofy. Tuż przed, ale jednak.

Podobało się? Chcecie jeszcze jedną taką akcję później?

3/08/2015

Rozdział 13

24 listopada 2014
162 dni

Obudziłam się wtulona w Hemmingsa. W zasadzie to nie pamiętam, kiedy oboje odpłynęliśmy, byłam zbyt zmęczona bezsenną nocą. Przeturlałam się na bok i zerknęłam na budzik stojący na szafce. Pokazywał drugą po południu. Normalnie przyjęłabym się tym, że nie było mnie w szkole, ale wtedy miałam ważniejsze rzeczy na głowie. Usiadłam uważając na to, żeby nie obudzić Luke'a. Niechcący trąciłam go łokciem, ale jedyną reakcją z jego strony było głośne chrapnięcie. Przeczesałam włosy dłonią odgarniając z twarzy przeszkadzające mi kosmyki i przejechałam ręką po czole. Wolałam nie myśleć o tym, jak musiałam wyglądać po całej nocy płakania. Położyłam się z powrotem wzdychając ciężko i zamykając oczy. W ten sposób mogłam wmówić sobie, że to był koszmar, a ja właśnie się z niego obudziłam.

Strata rodziny to był jeden z koszmarów, które prześladował mnie, gdy byłam młodsza. Panicznie bałam się tego, że kiedyś mogłam stracić rodziców. Jednocześnie wyobrażałam sobie, że oni zawsze będą przy mnie. To było jedno z moich dziecięcych marzeń, nie rozstawać się z rodziną.

Cóż, mama mi kiedyś powiedziała, że wszystkie nasze sny się spełniają, ale chyba zapomniała dodać, że koszmary to także sny.

I tym sposobem mój największy koszmar stał się rzeczywistością.

Poczułam pieczenie pod powiekami zwiastujące nadchodzące łzy. Nie chciałam moim płaczem obudzić Luke'a, więc szybko wstałam z łóżka i skierowałam się do łazienki. Zamknęłam drzwi trzęsącymi się rękoma i podeszłam do umywalki. Zacisnęłam ręce na chłodnym tworzywie tak mocno, że aż pobielały mi kłykcie. Nie chciałam znowu się rozkleić, poprzedniego dnia płakałam zdecydowanie za dużo. Odkręciłam wodę i nabierając płynu w dłonie, ochlapałam sobie twarz. Pomogło, trochę się uspokoiłam. Zakręciłam kran i popatrzyłam się w lustro wiszące nad umywalką. To, co tam ujrzałam sprawiło, że jęknęłam załamana. Nigdy nie byłam jedną z tych lasek, które jakoś bardzo przejmują się wyglądem, ale umówmy się: każda z nas by się przejęła czymś takim. Moje włosy były w totalnym nieładzie, pod oczami i na policzkach widniały czarne ślady od rozmazanej mascary. Twarz miałam napuchniętą od płaczu, białka oczu czerwone jak u królika albinosa. Mimo chwilowego przerażenia, które zostało spowodowane przez odbicie w lustrze zdecydowałam, że ogarnę się później. Miałam ważniejsze rzeczy do roboty. Przede wszystkim musiałam się dowiedzieć, co się stało z Jacem. W chwili, gdy usłyszałam o śmierci mamy i taty założyłam, że on również nie żyje, ale uświadomiłam sobie, że to wcale nie musi być prawdą. Ponownie puściłam wodę z kranu i już miałam zabrać się z mycie zębów, gdy ktoś zapukał do drzwi łazienki. Podejrzewając, że to Luke, otworzyłam drzwi.

Zamurowało mnie. Przede mną stał Fletcher. Osoba, której nie miałam ochoty oglądać w tamtym momencie.

- Chryste, Sam, tak mi przykro, jak się... - chłopak zaczął swój wywód, jednak przerwałam mu w połowie pytania

- Kto cię wpuścił? - zapytałam chłodnym tonem

- Michael, właśnie jest w kuchni. - okej, czyli to Clifford musiał zajmować się Edem podczas mojej chwilowej "niedyspozycji"

- Masz wyjść z tego domu, Fletcher. Rozumiesz? Nie chcę cię widzieć. - powiedziałam starając się zachować spokój. Nie wiedziałam, jak on miał czelność pokazywać się tutaj po tym, jak poprzedniej nocy nie raczył nawet zadzwonić i zapytać się, czy wszystko gra.

-Co? Jak to, nie rozumiem. Sam, przecież przyjechałem! - w głosie Caine'a pobrzmiewała irytacja i konsternacja

- Ty naprawdę nie wiesz, o co mi chodzi? Jesteś aż takim idiotą, Fletcher? - wykrztusiłam z siebie zaciskając zęby

- Nie, właśnie nie wiem. Sam, to, że straciłaś rodziców nie upoważnia cię do... - nie wytrzymałam. Przywaliłam mu z pięści w twarz zanim zdążył skończyć zdanie.

- Kurwa mać, Fletcher, ty jebany tłuku! Jak śmiałeś się tutaj pokazać po tym, co zrobiłeś, a raczej czego nie zrobiłeś, wczoraj?! Straciłam rodzinę, a ty nawet nie byłeś w stanie ruszyć swoim pierdolonym palcem i do mnie zadzwonić, że już nie wspomnę o przyjechaniu tutaj! Wiem, że pracowałeś i tak dalej, ale o której skończyłeś zmianę?! Godzinę po katastrofie! Musiałeś wiedzieć, co się zdarzyło, bo twój ojciec był u mnie, żeby mi o wszystkim powiedzieć! - darłam się z całej siły nie przejmując się tym, że Luke śpi w pokoju obok

- Sammy, ja...

- Nie nazywaj mnie tak, do kurwy nędzy, słyszysz?! Wiesz, kto przyszedł tutaj w tą jebaną burzę, żeby mnie wesprzeć?! Luke! Jak zawsze, kiedy tobie nie chce się pomóc! Mam cię, kurwa, po dziurki w nosie! Gdybyś się tylko starał, ale ty nie robisz kompletnie nic, rozumiesz?! I nawet nie waż się mówić, że to, że straciłam rodziców nie upoważnia mnie do furii, bo przypierdolę ci jeszcze raz! Nie rozumiesz, co się wtedy przeżywa i, wierz mi, gdybym mogła nie wiedzieć, jak się wtedy czujesz, to byłabym kurwa wdzięczna!  A TERAZ WYPIERDALAJ Z MOJEGO DOMU! - ostatnie kilka zdań wykrzyczałam przez łzy

- Sam, nie płacz... - Fletcher chciał otrzeć dłonią łzy z mojej twarzy, ale złapałam go za nadgarstek ściskając mocno jego dłoń i patrząc mu w oczy najbardziej morderczym spojrzeniem, jakie tylko umiałam wytworzyć

- Nawet. Nie. Waż. Się. Mnie. Dotknąć. - wycedziłam przez zaciśnięte zęby jednocześnie odpychając Caine'a od siebie. Tym razem przekaz okazał się wystarczająco zrozumiały, by Fletcher opuścił dom. W momencie, w którym chłopak schodził po schodach w celu dotarcia do drzwi, usłyszałam skrzypienie po mojej prawej stronie. Odwróciłam się i ujrzałam Luke'a przecierającego oczy i próbującego odgarnąć włosy, które przez noc opadły mu na czoło.

- Co się stało? - zapytał zachrypniętym głosem. Szybko otarłam łzy z twarzy i przygryzłam wargę.

- Nic, pokłóciłam się z Fletcherem. - odpowiedziałam szybko. Wszystkie emocje właśnie ze mnie schodziły, więc głos drżał mi niesamowicie, a oczy ponownie się zaszkliły. Miałam wszystkiego dosyć, najchętniej wlazłabym pod kołdrę i już spod niej nie wychodziła.

- Słyszałem. Płakałaś, prawda? - Hemmings wolnym krokiem podszedł do mnie, a ja spuściłam głowę

- Nie. - nie wiem czemu, ale skłamałam. Jakbym nie chciała się przyznać, że Fletcher doprowadził mnie do płaczu, zresztą nie pierwszy raz.

- Sam, widzę przecież.

- To po co się pytałeś? - zadałam pytanie jednocześnie podrywając głowę do góry. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że mogłam tym go urazić, a tego nie chciałam. Westchnęłam przecierając twarz dłonią.

- Przepraszam.

- Nic się nie stało. Tylko nie udawaj więcej, dobrze? - chłopak spojrzał się na mnie pytająco. Kiwnęłam głową, podeszłam bliżej i przytuliłam się do niego. Potrzebowałam wsparcia, a Luke mi je zapewniał. Bardzo szybko poczułam, jak Hemmings obejmuje rękoma moje ciało.

- Sam, ja rozumiem, że go kochasz, ale nie widzisz, że on cię krzywdzi? - zadarłam głowę do góry patrząc się na twarz przyjaciela

- Wiesz, sęk w tym, że ja już nie wiem, czy nadal go kocham. Ostatnio mam go dosyć, a tak chyba nie powinno być. Nie wiem, co z tym robić, bo nie chcę z nim zrywać. - ponownie oparłam głowę na klatce piersiowej Luke'a

- Czemu nie chcesz z nim zrywać? - Hemmings zaczął nami miarowo kołysać z lewa na prawo

- Bo tyle się teraz dzieje, że boję się kolejnej zmiany, rozumiesz?

- Może powinnaś popatrzeć na całą sytuację z boku. Wyobraź sobie, że ktoś inny jest na twoim miejscu, co byś temu komuś poradziła? - to pytanie naprawdę mi pomogło, ale niekoniecznie w sposób, w jaki chciałam. Pierwszą myślą, jaka mi się nasunęła, było "Poradziłabym, żeby ten ktoś z nim zerwał.". Nawet nie musiałam nad tym myśleć. Z drugiej strony wciąż nie chciałam tego robić.

- Dzięki, Luke. - wyswobodziłam się z uścisku chłopaka, stanęłam na palcach i pocałowałam go w policzek. Nerwowym ruchem założyłam włosy za ucho, odwróciłam się i na oślep łapiąc dłoń Hemmingsa, zaczęłam schodzić po schodach.

Razem poszliśmy do kuchni, gdzie Michael motał się w amoku, a Ed siedział na blacie śmiejąc się z nieporadności naszego przyjaciela. Gdy Clifford zorientował się, że weszliśmy do pokoju, uśmiechnął się drapiąc się po głowie.

- Sam, nie mogę rozkminić twojej kuchni. Gdzie trzymasz masło? - zaskoczona popatrzyłam się na niego jak na wariata

- No nie wiem, może w lodówce, żeby się nie rozpuściło?

- Sprawdzałem. Nie ma go tam. - na te słowa Michaela puściłam rękę Luke'a i zdecydowanym krokiem podeszłam do lodówki. Otworzyłam drzwi, wyjęłam masło i walnęłam nim Clifforda w głowę. Produkt wciąż był zapakowany, więc włosy tego idioty nie ucierpiały za bardzo.

- Dobra, nie denerwuj się tak. - Michael uniósł dłonie do góry w geście poddania się i przystąpił do robienia kanapek. Ja z kolei podeszłam do Eda, wzięłam go na ręce i przytuliłam. Mały był dosyć ciężki, ale jakoś to przeżyłam.

- Cześć, Sam! Czemu płakałaś? - mój brat spojrzał się na mnie z ciekawością w oczach. W tamtym momencie wyklinałam jego ciekawość.

- Bo mama i tata muszą zostać za granicą dłużej, wiesz? I mi się zrobiło przykro. - skłamałam.
 Przecież nie mogłam powiedzieć pięcioletniemu dziecku, że jego rodzice zginęli zeszłego wieczoru. Buzię Eda wykrzywił wyraz zawodu, musiałam zmienić temat.

- Jak się bawiłeś z Michaelem?

- Było super! Graliśmy w planszówki i w Guitar Hero! - oczy brata rozbłysły z entuzjazmem

- Tak? To się cieszę! - odpowiedziałam uśmiechając się

- Sam, a co z Jacem? On też zostaje? - wmurowało mnie w ziemię. Przecież nie wiedziałam, co się z nim stało. Posadziłam Eda z powrotem na blacie, prawie podbiegłam w stronę Hemmingsa, złapałam go za przedramię i pociągnęłam w stronę sypialni rodziców, która była na parterze. Gdy już weszliśmy do pokoju, zamknęłam za nami drzwi i zadałam pytanie.

- Wiesz, co się stało z Jacem?

- Co? Czekaj... Nie mów, że on też leciał tym samolotem. - Luke spojrzał się na mnie z niedowierzaniem

- Tak, był w Londynie razem z rodzicami. - na ostatnim słowie załamał mi się głos. Nie dlatego, że znowu miałam zacząć płakać, po prostu ścisnęło mnie w gardle na samą myśl o tej katastrofie. Hemmings natomiast zaczął ciągnąć swoje włosy do góry.

- Nie mam pojęcia, co się z nim stało. Dowiedziałem się tylko o twoich rodzicach.

- Myślisz, że jak zadzwonię na infolinię albo do szpitala, to mi powiedzą, co się z nim stało? - zapytałam niepewna, do kogo powinnam się zwrócić w tej sprawie. Infolinia dla rodzin ofiar, którą utworzono wczoraj wieczorem, a dowiedziałam się tego od Luke'a, zdawała się najsensowniejszą opcją.

- Chyba muszą, w końcu jesteś jego najbliższą rodziną. I zadzwoń na infolinię, bo, no wiesz... - Luke zaczął pocierać kark dłonią, jak zawsze, kiedy czuł się zakłopotany. Wiedziałam, czego nie chce powiedzieć na głos. Jace'a może nie być w szpitalu, bo mógł umrzeć.

- Tak, wiem. Mogę zadzwonić przy tobie?

- Jasne. Poczekam tutaj, a ty idź po telefon. - kiwnęłam głową i po cichu wyszłam z sypialni kierując się do mojego pokoju. Wróciłam najszybciej jak potrafiłam z telefonem w garści. Chciałam to mieć za sobą jak najszybciej. Wróciłam do pokoju, w którym czekał na mnie Luke. Chłopak siedział na brzegu łóżka patrząc się na mnie. Powoli podeszłam do mebla i usiadłam obok przyjaciela. Przekręcałam telefon w dłoniach nie mając odwagi zadzwonić. To było dziwne, jednocześnie chciałam to zrobić jak najszybciej i przedłużać tą chwilę w nieskończoność.

Luke widząc, że się waham, wyjął komórkę z moich rąk, wstukał numer i podał mi telefon.

- Wystarczy, że wciśniesz zieloną słuchawkę. - powiedział uśmiechając się pokrzepiająco. Po chwili wcisnęłam przycisk i przyłożyłam urządzenie do ucha. Czułam, jak serce bije mi niepokojąco szybko, w nerwach zacisnęłam dłoń na kołdrze. Hemmings musiał to zauważyć, bo delikatnie rozprostował moją rękę i złapał mnie za dłoń rysując kręgi na skórze. Uspokoiło mnie to, ponieważ ten prosty gest dawał mi poczucie, że on jest obok i mi pomaga.

Zesztywniałam, gdy po drugiej stronie połączenia odezwała się obca mi kobieta.

- Infolinia dla członków rodzin ofiar katastrofy, co się stało?

- Wie pani coś o tym, gdzie przetransportowano rannych i kto przeżył? Przepraszam, że zawracam głowę, ale...

- Nic się nie stało, niech pani poczeka, już sprawdzam. - jeśli było to możliwe, to mój puls przyspieszył jeszcze bardziej. Czekanie nie mogło trwać dłużej niż dwie minuty, ale miałam wrażenie, że to wszystko ciągnęło się w nieskończoność. W końcu dyspozytorka odezwała się.

- Mam listę osób, które przeżyły, kto panią interesuje?

- Jace Novell. - odpowiedziałam drżącym głosem. Usłyszałam przerzucanie kartek.

- Czy jest pani z nim spokrewniona?

- Tak, to mój starszy brat.

- Dobrze, w porządku. - znowu dźwięk przerzucania kartek - Przeżył, leży w Kindred Hospital w Springfield, Illinois. - poczułam, jak przysłowiowy kamień spadł mi z serca

- Chryste, dziękuję bardzo. - rozłączyłam się, położyłam telefon obok siebie i nie odzywałam się. Miałam wrażenie jakby ktoś zdjął ze mnie stutonową krowę. Ocknęłam się dopiero, gdy Luke trącił moje ramię.

- Hej, i co z nim? - skierowałam twarz w stronę przyjaciela i nie panując nad emocjami rzuciłam się na niego. Dosłownie. Rzuciłam mu się w ramiona przewracając go. Skończyło się na tym, że Hemmings leżał na łóżku, a ja leżałam na nim prawie płacząc ze szczęścia i uśmiechając się jak głupia. Przytuliłam go mocno i chwyciłam jego twarz w obie dłonie. Miałam ochotę krzyczeć ze szczęścia,

- Przeżył, Hemmings, mój brat przeżył!

- Jezu Chryste, Sam, to świetnie! Gdzie leży?

- W Springfield! Daleko, ale mogło być gorzej. - stwierdziłam trochę tracąc rezon. Wtedy kosmyk moich włosów wyślizgnął mi się zza ucha i opadł na twarz. Już chciałam go poprawiać, ale wtedy Luke sięgnął ręką do mojej twarzy zakładając włosy z powrotem za ucho płynnym i czułym gestem. Nagle odniosłam wrażenie, że w pokoju zrobiło się bardzo gorąco, a twarz pokrywa się czerwienią. Gdyby tego było mało, poczułam te słynne motylki w brzuchu. Znaczy nie dosłownie, nie połknęłam stada owadów. Oj dobra, wiecie o co chodzi. Szybko zeszłam z przyjaciela i usiadłam obok.

- Pojedziesz ze mną? - zapytałam patrząc się w podłogę. Moja skóra płonęła od rumieńców.

- Jasne. Pójdę do siebie, ogarnę się i spotkamy się za godzinę pod twoim domem, okej?

- Okej. - gdy tylko Luke wyszedł z pokoju, przyłożyłam dłonie do czoła. Miałam gorączkę, czy co?
 Po chwili pewien pomysł wpadł mi do głowy. Zaczęłam kłócić się z samą sobą.

To nie mogło być to. Luke to tylko przyjaciel, koniec kropka, nie ma dyskusji. Głupia, masz chłopaka, prawda? No.

Szybko wyszłam z sypialni, weszłam do kuchni, gdzie Michael'a już nie było, pewnie zabrał się razem z Hemmingsem. Ed też gdzieś zniknął, więc poszłam na górę sprawdzić, czy mały na pewno jest u siebie w pokoju. Po upewnieniu się, że pięciolatek ogląda w spokoju telewizję w swoim pokoju, ponownie zeszłam do kuchni, wstrzyknęłam sobie insulinę, zjadłam śniadanie i znowu poszłam na górę, tym razem po to, żeby się ogarnąć.

Po wykonaniu wszystkich czynności potrzebnych, żeby znowu wyglądać jak człowiek miałam już wychodzić, ale przypomniałam sobie o jednej istotnej sprawie: Robert nie wrócił do domu.
Spanikowana już miałam dzwonić, ale dokładnie w tym momencie mój młodszy brat, który jest debilem jakich mało, właśnie wszedł do domu.

- Ty... Ughhhh! - nie miałam ochoty na robienie mu awantury, wszystkiego dowie się po moim powrocie. Szybko wykonałam telefon do Ashtona pytając się go, czy ma trochę czasu, żeby przypilnować rodzeństwa, przy czym on musiał wykorzystać okazję i zasypać mnie tysiącem pytań odnośnie tego, jak się czuję, czy wszystko w porządku i tym podobne. Wtedy wyszłam z domu wiedząc, że Ash przybędzie bardzo szybko. Na podjeździe już czekał Hemmings. Przytuliłam go na powitanie i wsiedliśmy do mojego samochodu. To Luke prowadził, bo mnie zajmowało odbieranie połączeń od Michaela, Ashtona i Caluma na zmianę.

Jazda do szpitala zajęła nam sześć godzin, więc na miejscu byliśmy około dwudziestej drugiej. Lekarz prowadzący nie miał najmniejszego problemu z tym, żeby wpuścić mnie do sali, w której leżał Jace, ale Luke musiał poczekać na korytarzu.

Jednej rzeczy się nie spodziewałam. Na krzesełkach ustawionych pod ścianą siedziała Chandler, dziewczyna Jace'a. Widocznie nie chcieli jej tam wpuścić. Dziewczyna mnie nie zauważyła, więc szybko do niej podeszłam i załapałam za rękę.

- Chodź, Chan, wejdziesz ze mną, powiesz, że jesteś kuzynką czy coś.

- Sam? Boże, jak dobrze cię widzieć! - dziewczyna wstała z krzesła i przytuliła mnie z zadziwiającą siłą. Potem weszłyśmy wspólnie do sali, w której leżał mój brat.

To, co zobaczyłam na zawsze pozostanie w mojej pamięci.

Jace leżał na szpitalnym łóżku podpięty do niezliczonej ilości urządzeń i kroplówek. Żebra miał zapadnięte, twarz pokrywały cięcia i siniaki różnej wielkości, lewe oko było opuchnięte. Ręce też miał całe zadrapane, a lewą nogę okrywał gips. W nosie miał wąsy do transportowania tlenu. Blond włosy zabrudzone zaschniętą krwią okalały jego głowę niczym aureola. Usłyszałam, jak Chandler głośno wciąga powietrze łapiąc mnie za przedramię. Wtedy do pokoju wszedł lekarz.

- Dzień dobry paniom, rozumiem, że rodzina, tak? - zgodnie kiwnęłyśmy głowami. Facet wyglądał na takiego, który nie zawahałby się, żeby wyrzucić nas przez okno.

- Pan Novell jest w złym stanie, ale i tak ma szczęście, że przeżył coś takiego. Ma połamane kilka żeber, lewa noga też jest złamana. Miał płyn w płucach, ale już sobie z tym poradziliśmy. Poza tym nie jesteśmy pewni, czy nie ma żadnych uszkodzeń w mózgu, ale żeby to stwierdzić, musimy poczekać, aż pan Novell odzyska przytomność. Zostawiam panie same, dobranoc. - odwrócił się do nas tyłem i po prostu wyszedł. Spojrzałam na Chan, która już była cała we łzach.

- Hej, Channy, nie płacz. Jace przeżyje. Nie pozwolę umrzeć temu deklowi, słyszysz? - zaczęłam mówić do dziewczyny jednocześnie ją przytulając. Po chwili usłyszałam, jak mamrocze coś w moją kurtkę.

- Przepraszam, Sam, to nie ty powinnaś mnie pocieszać. Jak się czujesz? No wiesz, po tym wszystkim?

- Jakoś sobie radzę. Próbuję o tym zapomnieć, ale nie mogę. Wiesz, staram się udawać, że to się nie wydarzyło. Ale na razie mam dość płakania, więc ten idiota musi przeżyć. - Chandler zachichotała przez łzy

- To dobrze, że jakoś dajesz radę. Jesteś jedną z najsilniejszych i najbardziej stanowczych osób, jakie znam, więc na pewno sobie poradzisz. - aż mi się zrobiło ciepło na sercu, gdy tego słuchałam

- Chan, a skąd ty właściwie się dowiedziałaś o katastrofie?

- Fletcher do mnie zadzwonił. - zapomniałam, że ona także zna Fletchera. Po mojej głowie pędziło tysiąc myśli na raz, przy czym dominującą była "Co za chuj!". Wiedział o tym, co się stało, a jednak nawet nie zadzwonił do własnej dziewczyny. Za to żeby zadzwonić do Chandler znalazł czas. Nie winiłam to to Chan, nie byłam zimną suką, wina leżała tylko i wyłącznie po stronie Fletchera.

To był chyba ten moment, w którym zaczęłam na poważnie rozważać decyzję o zerwaniu z nim, z szalą zdecydowanie przechylającą się na stronę, która była na tak.

Razem z Channy postałyśmy jeszcze trochę gadając i patrząc na Jace'a trochę na niego narzekając, jakbyśmy się łudziły, że to wróci mu przytomność. Po pół godzinie wyszłyśmy z pokoju i usiadłyśmy obok Luke'a - ja po jego lewej, a Chandler po prawej.

- Co z nim? - Hemmings zapytał się jak tylko nas zobaczył. Znał Warewick, więc pomachał jej na przywitanie.

- Generalnie to źle, ale jeszcze nie odzyskał przytomności, więc czekamy na pełną diagnozę. - odparłam poruszając się niespokojnie na krześle

Spędziliśmy w szpitalu trzy godziny czekając na informacje o moim bracie. Około pierwszej w nocy przekazano nam pewną wiadomość.

Jace a i owszem, obudził się, ale nic nie pamiętał. Nie mówię o chwili katastrofy. Nie pamiętał nic z całego swojego życia.

Wiecie, co to oznaczało?

Że nie pamięta swojej rodziny, której część zginęła i już nigdy nie będzie w stanie jej zobaczyć ani poznać.

I to było w tym wszystkim najgorsze.

______________________________________________

Rozdział jest :) Dziękuję za wszystkie komentarze i za tyle wyświetleń, jesteście niezastąpieni ❤ Zachęcam do pisania z hashtagiem #Thunderff oraz do komentowania :)

3/01/2015

Rozdział 12

23 listopada 2014
Dzień katastrofy

Siedziałam w salonie i oglądałam telewizję, gdy zaczęło padać. Na początku krople deszczu tylko cicho bębniły w parapet, ale nieszkodliwa mżawka szybko przerodziła się w ulewę, a następnie w przerażająco głośną burzę. Pierwszym moim odruchem było zamknięcie wszystkich okien. Gdy misja zakończyła się powodzeniem, zaczęłam odłączać wszystkie urządzenia od kontaktu, oczywiście w granicach rozsądku. Nie spanikowałam na tyle, żeby z mojej głowy wyparowała informacja o tym, że lodówki się od prądu nie odłącza. Ed spał, pięciolatek zazwyczaj drzemał w okolicach szesnastej, a Robert był u kolegi, więc na dobrą sprawę byłam sama w domu. A tego nienawidziłam najbardziej podczas burzy.

Poszłam do siebie do pokoju po mój ulubiony koc, który zdążył przesiąknąć zapachem Luke'a. Blondyn za każdym razem, gdy do mnie przychodził, zagrzebywał się w materiale i musiałam go siłą ściągać z chłopaka. Nie rozumiałam, co on tak bardzo uwielbiał w tym kocu, nie wyróżniał się niczym szczególnym, a moim ulubieńcem był z prostego powodu - mam go od wczesnego dzieciństwa. Ale fakt, że przedmiot pachniał Hemmingsem w najmniejszym stopniu mi nie przeszkadzał.

Zeszłam na dół wlokąc materiał za sobą i usiadłam na kanapie owijając się kocem. Telefon położyłam obok siebie i sięgnęłam po książkę, którą zostawiłam na stoliku. Zaczęłam czytać by odciągnąć myśli od burzy szalejącej na zewnątrz, ale za każdym razem, gdy za oknem rozbrzmiewał odgłos grzmotu i błysk pioruna, podskakiwałam w miejscu podciągając kolana pod brodę i chowając głowę w dłoniach. W pewnym momencie zaczęłam rozważać pójście spać, ale doszłam do wniosku, że nie mogłam tego zrobić, bo przecież ktoś musiał odebrać rodziców i Jace'a z lotniska jak już wylądują. A wielka szkoda, bo odrobina odpoczynku z całą pewnością by mi nie zaszkodziła, ponieważ tamten dzień był wyjątkowo wyczerpujący. Musiałam wstać wcześnie rano, żeby przygotować braciom śniadanie - Robert szedł do kolegi, a Eda musiałam odwieźć do babci, która mieszkała w małym miasteczku niedaleko Lawrence. Potem przyszła Jess, żeby mnie nauczyć matmy, co trwało półtorej godziny, ale przynajmniej czułam się przygotowana na sprawdzian. Potem znowu pojechałam do babci, tym razem po to, żeby odebrać młodszego brata, a po powrocie musiałam posprzątać cały dom na przyjazd rodziców. Nie chciałam kolejnej awantury z powodu bałaganu, który przecież mogłam ogarnąć. Jak już mówimy o awanturach, to obecnie moje relacje z rodzicami nie miały się najlepiej. Gdy tylko wylądowali w Londynie, tata zadzwonił do mnie nie zawracając sobie głowy różnicą czasu, co poskutkowało obudzeniem mnie w środku nocy. Ojciec zdzierał sobie gardło robiąc mi wyrzuty, że przecież przeze mnie mogli się spóźnić na lot oraz wytykając mi raz po raz, że jestem nieodpowiedzialna i lekkomyślna, bo nie wzięłam ze sobą kurtki i stałam na dworze w deszczu. Aż się we mnie gotowało, ale nie mogłam krzyczeć, bo bym wszystkich pobudziła, a tego nie chciałam. Krótko mówiąc skończyło się na tym, że nie odzywałam się do nich przez cały ich wyjazd, rozmawiałam tylko z Jace'em. Mieli wrócić tego dnia, a ja miałam nadzieję, że tacie już trochę przeszło. Mama szybko zapomniała o całej sprawie.

Siedziałam w miejscu przez około dwie godziny, a burza nie ustawała. Zaczęłam się martwić o to, czy moja rodzina bezpiecznie wyląduje. Nie było sensu dzwonić, i tak by nie odebrali, poza tym byliśmy umówieni, że się odezwą jak tylko wyjdą z samolotu.

Jak do tej pory ten wieczór miał bardzo duże szanse w znalezieniu się w ścisłej dziesiątce moich najgorszych wieczorów życia, a dzień jeszcze nie dobiegł końca.

No właśnie.

Gdy wybiła dziewiętnasta, zaczęłam się niepokoić o los rodziców i brata. Powinni wylądować pół godziny temu, a jednak do tej pory nie otrzymałam żadnej informacji. Uspokajałam się tym, że pewnie nastąpiło opóźnienie ze względu na złe warunki pogodowe, ale intuicja podpowiadała mi coś innego Miałam wrażenie, że tej nocy stanie się coś, czego nie zapomnę do końca życia. Coś, co zmieni mój dotychczasowy tryb życia.

Chciałabym się mylić, uwierzcie mi. Naprawdę bym chciała.

O dziewiętnastej dwie zadzwoniłam do taty po raz pierwszy. Oczywiście nikt nie odebrał. Od tamtej chwili trzymałam telefon w dłoniach na wypadek, gdyby jednak wylądowali, a ojczym postanowił oddzwonić. Potem wybrałam numer Jace'a. Cisza. Fala niepokoju zalała moje ciało. Zaczęłam się denerwować: przecież jakby się coś stało, to nie zdążyłam pogodzić się z tatą. Owszem, czasami był surowy i zdarzało mu się, że czepiał się o byle co, ale mimo wszystko go kochałam, bo na dobrą sprawę to nawet nie pamiętałam biologicznego rodzica. Poza tym wiele ludzi ma gorszych ojców, a mój kochał mnie nie zwracając uwagi na fakt, że nie jestem jego.

Już miałam dzwonić do taty po raz kolejny, gdy w domu rozległ się donośny odgłos pukania do drzwi. Zrzuciłam z siebie koc i oświetlając sobie drogę ekranem telefonu dotarłam do przedpokoju. Czemu w budynku było ciemno? Otóż moja paranoja dotycząca burzy sięgała tego stopnia, że zgasiłam wszystkie światła.

Pierwszą osobą, o jakiej pomyślałam słysząc dobijanie się do drzwi był Fletcher. Wciąż byłam na niego trochę zła za tamtą kłótnię, więc w zasadzie to nie miałam ochoty się z nim wtedy widzieć. Drugą osobą, której mogło przyjść do głowy coś tak głupiego, jak jazda tutaj w taką pogodę, był Hemmings.

Spojrzałam przez wizjer i otworzyłam drzwi na oścież. Zatkało mnie. Spodziewałam się każdego, tylko nie ojca Fletchera ubranego w służbowy strój. To mogło oznaczać tylko jedno. Nie przyszedł do mnie z wizytą towarzyską.

- Sam, mogę wejść? - facet był cały mokry, woda dosłownie z niego ściekała. Wyglądał prawie tak samo jak ja w piątek. Otworzyłam szerzej drzwi, by mężczyzna mógł wejść do środka. Ojciec mojego chłopaka błyskawicznie przekroczył próg zdejmując czapkę z głowy, a ja szybkim ruchem zamknęłam za nim drzwi, oczywiście na zasuwkę, po czym odwróciłam się twarzą do policjanta.

- Coś się stało? Czemu jest pan w mundurze? - nie zwlekałam z zapytaniem o rzeczy, które najbardziej mnie interesowały. Facet spojrzał na mnie ze smutkiem w oczach, ale szybko odwrócił wzrok. Ewidentnie coś odwlekał. Gdy się przyjrzałam, zauważyłam, że patrzy w stronę salonu.

- Wyłączyłaś telewizor, prawda? - zmarszczyłam brwi. Co to miało do rzeczy?

- Tak, ale co to ma wspólnego z pańską wizytą?

- To wyjaśnia, dlaczego jeszcze nic nie wiesz. - przerażona cofnęłam się o krok. Mózg podpowiadał mi, że stało się coś strasznego i że to coś dotyczyło mojej rodziny.

- Nie wiem o czym? - zapytałam drżącym głosem. Mężczyźnie nie dane było udzielić mi odpowiedzi, ponieważ zadzwonił dzwonek do drzwi. Zirytowana jeszcze jednym natrętem szybkim ruchem otworzyłam drzwi, uprzednio je odblokowując. Złość szybko mi przeszła, gdy zobaczyłam, kto stał na zewnątrz.

- Luke, wchodź do środka, szybko! - przyjaciel posłuchał i niedługo potem stał w przedpokoju. Po raz kolejny zamknęłam wejście i zwróciłam się w stronę niespodziewanych gości.

- Jesteś cały mokry, po co fatygowałeś się aż tutaj w taką pogodę? - zaplotłam ręce na wysokości klatki piersiowej czekając na wyjaśnienia od Luke'a i miarowo tupiąc stopą.

- Jak to "po co"? Przyjechałem tutaj jak tylko dowiedziałem się, co się stało! Nie jest ci chociaż przykro?! - Hemmings zaczął na mnie krzyczeć, a ja cofnęłam się o krok. Coś musiało być mocno nie tak, skoro ten chłopak podniósł na mnie głos. On nigdy tego nie robił. Nigdy.

- Czemu miałoby mi być przykro? - zapytałam spokojnie. W takiej sytuacji zapewne również zaczęłabym się drzeć, ale tylko w wypadku, gdy osobą stojącą przede mną nie byłby Luke. Starałam się zachować spokój. W reakcji na moje pytanie oczy blondyna zrobiły się wielkie jak pięciozłotówki. Chłopak odwrócił się i popatrzył w stronę policjanta, który cierpliwie przysłuchiwał się całej rozmowie. O ile można to było nazwać rozmową.

- Czemu jej nic nie powiedziałeś? Chyba po to tu przyszedłeś, prawda? - okej, Luke odzywający się w ten sposób do starszych od niego osób to naprawdę zaniepokojony i zdenerwowany Luke. Nie czekając dłużej doskoczyłam do przyjaciela i chwyciłam jego ramię.


- O czym mi nie mówicie? O czym nie wiem?! - teraz to ja podniosłam głos. Zauważyłam, że Lucas spojrzał się niepewnie na ojca Fletchera. Ten po krótkiej chwili kiwnął głową, chyba w geście aprobaty. Byłoby super, gdybym wiedziała czego miała dotyczyć ta aprobata. Gdy Hemmings otrzymał swego rodzaju zgodę, obrócił głowę tak, by móc na mnie spojrzeć i popatrzył na moją twarz.

- Sam, myślę, że lepiej będzie, żebyś najpierw usiadła. - prychnęłam cicho. Nie mogło być aż tak źle. Chyba. Posłałam chłopakowi słynne "Spojrzenie, które mogłoby zabić, gdyby miało ręce", które było w pewnym sensie moim znakiem rozpoznawalnym.

- Nie żartuję. Chodźmy do salonu. - czar spojrzenia, którym właśnie go obdarowałam, tym razem nie zadziałał. A powinnam dodać, że jak na kogo, ale na Hemmingsa działało prawie zawsze. Nie zważając na stanowczy sprzeciw, któremu nie wahałam się dać upustu, Luke zamknął moją drobną dłoń w swojej i poprowadził prosto w stronę kanapy, z której niedawno zeszłam. Nie miałam wyboru, więc usiadłam i czekałam na wyjaśnienia wyłamując sobie palce. Obejrzałam się za siebie - policjant także wszedł do salonu. Stał w kącie opierając się o ścianę. Odwróciłam głowę w stronę przyjaciela, który właśnie kucał przede mną kładąc swoje dłonie na moich kolanach.

- Twoi rodzice mieli dzisiaj wrócić z podróży służbowej tak? - pokiwałam głową. Luke nie wiedział o tym, że Jace też leciał. Dla moich rodziców to była podróż w interesach, ale on postanowił skorzystać z okazji i zabrał się z nimi jako normalny turysta. Z resztą i tak tam pasuje, bo ma brytyjski akcent, tylko nikt nie wie, jakim cudem. Nawet on sam.

- Samolot, którym lecieli został przejęty przez terrorystów. Okazało się, że na pokładzie był jakiś super ważny polityk. Kiedy nie dostali tego, czego chcieli, roztrzaskali samolot o ziemię. Przeżyło jedenaście osób. - płomyczek nadziei urósł w moim sercu, ale mózg podpowiadał mi, że ani Luke, ani policjant by tutaj nie przyjechali, gdyby przeżyli. Jednak mimo to chciałam wierzyć, że nic im nie jest. Chociaż przez te kilka sekund.

- Twoich rodziców nie było wśród nich.

Nie byłam w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku. Miałam ochotę krzyczeć, płakać, cokolwiek. Ale nie mogłam się ruszyć. Moje myśli krążyły wokół jednego zdania.

"Wiem, czyje życia  dla ciebie najważniejsze."

Nic do mnie nie docierało. Nie mogłam stracić rodziców, oni od zawsze byli przy mnie. Jak może ich tak nagle zabraknąć?! A może to tylko sen?

- Luke, uszczypnij mnie. - spojrzałam na przyjaciela pewnym siebie wzrokiem. W odpowiedzi otrzymałam tylko skonsternowany wzrok.

- C-co?

- No uszczypnij mnie. To nie może się dziać naprawdę, więc to tylko koszmar. Prawda? Powiedz, że to mi się tylko śni! - w miarę, jak mówiłam te kilka zdań zaczęłam sobie uświadamiać, że to nie jest sen. To było realne, co nie znaczyło, że nie kwalifikowało się jako koszmar. Zerwałam się z kanapy i zaczęłam chodzić po salonie wymijając wszystkie meble i oddychając głęboko. Na zewnątrz może i wyglądałam na w miarę opanowaną, ale wewnątrz mnie szalała burza gorsza od tej za oknami.

Miałam ochotę zniknąć, zapaść się pod ziemię. Nie chciałam tego przeżywać, nie.

W końcu nerwy puściły. Złapałam wazon stojący na stole i rzuciłam nim o ścianę. Szkło rozsypało się w drobny mak. Wlepiałam wzrok w odłamki nie wiedząc, co innego mam zrobić. Czułam się bezsilna.

Zrzuciłam gazety leżące na biurku obok mnie. Hałas rozszedł się po całym pomieszczeniu, ale ja nie mogłam przestać. Następnym celem stał się obrus, który jednym ruchem ściągnęłam ze stołu tym samym zrzucając wszystko, co się na nim znajdowało. Rozwalałbym wszystko dłużej, gdyby nie czyjeś silne ramiona oplatające mnie od tyłu. Zanim zdążyłam się zorientować, ten ktoś obrócił mnie i przycisnął do swojej klatki piersiowej zamykając mnie w uścisku. Na początku chciałam się wyrwać, dać upust mojej złości, która jeszcze nie zdążyła się zamienić w rozpacz, ale im dłużej okładałam pięściami ciało przyjaciela, tym bardziej uświadamiałam sobie, że to wszystko jest bezcelowe.

Że nieważne, co bym zrobiła, moi rodzice już nie wrócą.

Wszystko walnęło we mnie niczym rozpędzona ciężarówka. To, że ich już nie ma i nie będzie. To, że zostałam sierotą, a także to, że moja przyszłość nagle stanęła pod znakiem zapytania.

Mój dom już nigdy nie będzie taki sam.

Nie zdążyłam się pogodzić z tatą. Już nigdy nie będę mogła powiedzieć, że mi przykro i że przepraszam. Ta możliwość odeszła.

Wtedy bezgraniczna wściekłość ustąpiła miejsca rozpaczy. Zaczęło się niewinnie: najpierw kilka niewinnych łez poleciało mi po policzku jednocześnie mocząc koszulkę Hemmingsa. W pewnym momencie osunęłam się na kolana mimo tego, że trzymał mnie Luke.

W zasadzie to wszystko zlało się w jedno. Pamiętam niewiele. Pamiętam, że siedziałam na zimnej podłodze zalewając się łzami. Pamiętam, że Luke wziął mnie do siebie na kolana, mocno przytulił i nie puścił. Pamiętam jak przez mgłę, że policjant wyszedł wyproszony przez przyjaciela. Pamiętam też atak paniki około drugiej nad ranem wywołany nagłym uświadomieniem sobie, że to przecież ja ich zabiłam. Nie bezpośrednio, ale to w końcu ja powiedziałam chłopakom i Amy o psychopacie, bo to przecież jasne, że to on. To, że nie byłam w stanie złapać oddechu. Bezbrzeżne przerażenie, jakie mną zawładnęło i z którym nie byłam w stanie walczyć. Uspokajający głos Luke'a, dzięki któremu w końcu udało mi się wrócić do stanu używalności.

Nie wiem nawet, kto zajmował się Edem przez ten cały czas. Pewnie Hemmings zadzwonił po któregoś z chłopaków, żeby się nim zajął. Ale szczerze mówiąc, to nie miałam do tego głowy w tamtym momencie.

Jednak rzeczą, którą zapamiętałam najlepiej z całej tej wyczerpującej nocy to moment położenia się spać.

Wreszcie udało mi się jako tako uspokoić, czytaj: nie zapłakiwałam się na śmierć. Luke pomógł mi dojść do łóżka, nakrył mnie kołdrą i usiadł w krześle przy biurku. Wpatrywałam się w niego pustym wzrokiem, musiałam wyglądać jak lalka. Gdy zaczęło świtać ja dalej nie spałam, a Hemmings był widocznie zmęczony. Wstał z krzesła i zaczął kierować się w stronę drzwi od mojego pokoju przechodząc obok łóżka. Złapałam go za dłoń.

- Nie idź, proszę. Potrzebuję cię. - odezwałam się po raz pierwszy od wielu godzin. Brzmiałam jakbym połknęła szkło rozsypane na podłodze w salonie. Luke odwrócił twarz w moją stronę.

- Nigdzie się nie wybieram. - chłopak posłał mi uśmiech i już chciał iść w stronę krzesła, ale pociągnęłam go do siebie

- Nie odchodź, błagam. - Hemmings spojrzał się na mnie zdezorientowany. Nie wiedział, o co mi chodzi, więc przesunęłam się tak, żeby zrobić mu miejsce na łóżku. Chłopak zamrugał kilka razy po czym usiadł na brzegu materaca, jakby był czegoś niepewny.

- Luke, nie chcę być teraz sama, proszę. Potrzebuję ciebie tutaj. - czułam, że byłam bliska kolejnego napadu płaczu. Hemmings chyba to zauważył, bo bardzo szybko zajął swoje miejsce obok mnie. Nie zwlekając wtuliłam się w niego przylegając się jak największą powierzchnią ciała. On natomiast przekręcił się na bok przyciągając mnie do siebie. Zaplotłam nogi wokół jego kolan tak, żeby było mi wygodniej. Miałam głęboko w nosie to, że taka sytuacja była co najmniej dwuznaczna.

Potrzebowałam go bardziej, niż kogokolwiek innego na świecie.

Właśnie wtedy zorientowałam się, że to Luke był przy mnie wtedy, gdy go potrzebowałam, a nie Fletcher, To Luke wspierał mnie w jakiekolwiek bagno bym nie wdepnęła i to on przybiegał do mnie jak tylko coś mi się działo. Tamta noc uświadomiła mi, że to, co kiedyś było między mną a Cainem już nie jest takie samo.

Nie zasnęłam tamtej nocy. Lucas również nie spał, bo przyrzekł sobie, że będzie mnie pilnował. Cały ranek spędziliśmy patrząc się na siebie nawzajem, zastanawiając się, co myśli sobie to drugie i nie mając odwagi się odezwać.

Około dziesiątej rano znów zaczęłam płakać, co było tylko poprzedzeniem dla kolejnego ataku paniki, tym razem już poważniejszego. Odniosłam wrażenie, że zaraz zginę. Znowu nie mogłam oddychać, łapałam ogromne hausty powietrza jakbym się dusiła. Zlał mnie zimny pot, miałam dosyć.
Jednak Hemmings i jego głos byli tam, żeby mnie wesprzeć i pomóc. Składał drobne pocałunki na moim czole i włosach za wszelką cenę próbując być dla mnie wsparciem.

Sęk w tym, że nie musiał nawet próbować. On tym wsparciem po prostu był.

Może Amelia i Jace mieli rację?

Może faktycznie zachowywaliśmy się jak para? I może rzeczywiście łączyło nas coś więcej, niż mi się wydawało?

Nie, Luke to przyjaciel. I tyle.

Chyba.

___________________________________________________________________________________

Witajcie w momencie, na który czekaliśmy od prologu ;) Trochę angstu, trochę fluffu, trochę Rooks. Jestem zadowolona z tego rozdziału, nie wiem, jak wam się spodoba. Przypominam o hashtagu #Thunderff i zapraszam do dzielenia się opiniami na tt ;) Oczywiście dziękuję za tyle wyświetleń i komentarzy, nie muszę wam mówić, że jesteście najlepsi na świecie, bo wy to już wiecie ;) Zachęcam gorąco do komentowania, zależy mi na każdej opinii :D I przypominam o akcji zadawania pytań bohaterom tego ff: macie czas do tej soboty na wysłanie mi owych pytań. Zachęcam do wzięcia udziału, bo taka akcja już się raczej nie powtórzy ;) Do następnej niedzieli, słońca :*