3/01/2015

Rozdział 12

23 listopada 2014
Dzień katastrofy

Siedziałam w salonie i oglądałam telewizję, gdy zaczęło padać. Na początku krople deszczu tylko cicho bębniły w parapet, ale nieszkodliwa mżawka szybko przerodziła się w ulewę, a następnie w przerażająco głośną burzę. Pierwszym moim odruchem było zamknięcie wszystkich okien. Gdy misja zakończyła się powodzeniem, zaczęłam odłączać wszystkie urządzenia od kontaktu, oczywiście w granicach rozsądku. Nie spanikowałam na tyle, żeby z mojej głowy wyparowała informacja o tym, że lodówki się od prądu nie odłącza. Ed spał, pięciolatek zazwyczaj drzemał w okolicach szesnastej, a Robert był u kolegi, więc na dobrą sprawę byłam sama w domu. A tego nienawidziłam najbardziej podczas burzy.

Poszłam do siebie do pokoju po mój ulubiony koc, który zdążył przesiąknąć zapachem Luke'a. Blondyn za każdym razem, gdy do mnie przychodził, zagrzebywał się w materiale i musiałam go siłą ściągać z chłopaka. Nie rozumiałam, co on tak bardzo uwielbiał w tym kocu, nie wyróżniał się niczym szczególnym, a moim ulubieńcem był z prostego powodu - mam go od wczesnego dzieciństwa. Ale fakt, że przedmiot pachniał Hemmingsem w najmniejszym stopniu mi nie przeszkadzał.

Zeszłam na dół wlokąc materiał za sobą i usiadłam na kanapie owijając się kocem. Telefon położyłam obok siebie i sięgnęłam po książkę, którą zostawiłam na stoliku. Zaczęłam czytać by odciągnąć myśli od burzy szalejącej na zewnątrz, ale za każdym razem, gdy za oknem rozbrzmiewał odgłos grzmotu i błysk pioruna, podskakiwałam w miejscu podciągając kolana pod brodę i chowając głowę w dłoniach. W pewnym momencie zaczęłam rozważać pójście spać, ale doszłam do wniosku, że nie mogłam tego zrobić, bo przecież ktoś musiał odebrać rodziców i Jace'a z lotniska jak już wylądują. A wielka szkoda, bo odrobina odpoczynku z całą pewnością by mi nie zaszkodziła, ponieważ tamten dzień był wyjątkowo wyczerpujący. Musiałam wstać wcześnie rano, żeby przygotować braciom śniadanie - Robert szedł do kolegi, a Eda musiałam odwieźć do babci, która mieszkała w małym miasteczku niedaleko Lawrence. Potem przyszła Jess, żeby mnie nauczyć matmy, co trwało półtorej godziny, ale przynajmniej czułam się przygotowana na sprawdzian. Potem znowu pojechałam do babci, tym razem po to, żeby odebrać młodszego brata, a po powrocie musiałam posprzątać cały dom na przyjazd rodziców. Nie chciałam kolejnej awantury z powodu bałaganu, który przecież mogłam ogarnąć. Jak już mówimy o awanturach, to obecnie moje relacje z rodzicami nie miały się najlepiej. Gdy tylko wylądowali w Londynie, tata zadzwonił do mnie nie zawracając sobie głowy różnicą czasu, co poskutkowało obudzeniem mnie w środku nocy. Ojciec zdzierał sobie gardło robiąc mi wyrzuty, że przecież przeze mnie mogli się spóźnić na lot oraz wytykając mi raz po raz, że jestem nieodpowiedzialna i lekkomyślna, bo nie wzięłam ze sobą kurtki i stałam na dworze w deszczu. Aż się we mnie gotowało, ale nie mogłam krzyczeć, bo bym wszystkich pobudziła, a tego nie chciałam. Krótko mówiąc skończyło się na tym, że nie odzywałam się do nich przez cały ich wyjazd, rozmawiałam tylko z Jace'em. Mieli wrócić tego dnia, a ja miałam nadzieję, że tacie już trochę przeszło. Mama szybko zapomniała o całej sprawie.

Siedziałam w miejscu przez około dwie godziny, a burza nie ustawała. Zaczęłam się martwić o to, czy moja rodzina bezpiecznie wyląduje. Nie było sensu dzwonić, i tak by nie odebrali, poza tym byliśmy umówieni, że się odezwą jak tylko wyjdą z samolotu.

Jak do tej pory ten wieczór miał bardzo duże szanse w znalezieniu się w ścisłej dziesiątce moich najgorszych wieczorów życia, a dzień jeszcze nie dobiegł końca.

No właśnie.

Gdy wybiła dziewiętnasta, zaczęłam się niepokoić o los rodziców i brata. Powinni wylądować pół godziny temu, a jednak do tej pory nie otrzymałam żadnej informacji. Uspokajałam się tym, że pewnie nastąpiło opóźnienie ze względu na złe warunki pogodowe, ale intuicja podpowiadała mi coś innego Miałam wrażenie, że tej nocy stanie się coś, czego nie zapomnę do końca życia. Coś, co zmieni mój dotychczasowy tryb życia.

Chciałabym się mylić, uwierzcie mi. Naprawdę bym chciała.

O dziewiętnastej dwie zadzwoniłam do taty po raz pierwszy. Oczywiście nikt nie odebrał. Od tamtej chwili trzymałam telefon w dłoniach na wypadek, gdyby jednak wylądowali, a ojczym postanowił oddzwonić. Potem wybrałam numer Jace'a. Cisza. Fala niepokoju zalała moje ciało. Zaczęłam się denerwować: przecież jakby się coś stało, to nie zdążyłam pogodzić się z tatą. Owszem, czasami był surowy i zdarzało mu się, że czepiał się o byle co, ale mimo wszystko go kochałam, bo na dobrą sprawę to nawet nie pamiętałam biologicznego rodzica. Poza tym wiele ludzi ma gorszych ojców, a mój kochał mnie nie zwracając uwagi na fakt, że nie jestem jego.

Już miałam dzwonić do taty po raz kolejny, gdy w domu rozległ się donośny odgłos pukania do drzwi. Zrzuciłam z siebie koc i oświetlając sobie drogę ekranem telefonu dotarłam do przedpokoju. Czemu w budynku było ciemno? Otóż moja paranoja dotycząca burzy sięgała tego stopnia, że zgasiłam wszystkie światła.

Pierwszą osobą, o jakiej pomyślałam słysząc dobijanie się do drzwi był Fletcher. Wciąż byłam na niego trochę zła za tamtą kłótnię, więc w zasadzie to nie miałam ochoty się z nim wtedy widzieć. Drugą osobą, której mogło przyjść do głowy coś tak głupiego, jak jazda tutaj w taką pogodę, był Hemmings.

Spojrzałam przez wizjer i otworzyłam drzwi na oścież. Zatkało mnie. Spodziewałam się każdego, tylko nie ojca Fletchera ubranego w służbowy strój. To mogło oznaczać tylko jedno. Nie przyszedł do mnie z wizytą towarzyską.

- Sam, mogę wejść? - facet był cały mokry, woda dosłownie z niego ściekała. Wyglądał prawie tak samo jak ja w piątek. Otworzyłam szerzej drzwi, by mężczyzna mógł wejść do środka. Ojciec mojego chłopaka błyskawicznie przekroczył próg zdejmując czapkę z głowy, a ja szybkim ruchem zamknęłam za nim drzwi, oczywiście na zasuwkę, po czym odwróciłam się twarzą do policjanta.

- Coś się stało? Czemu jest pan w mundurze? - nie zwlekałam z zapytaniem o rzeczy, które najbardziej mnie interesowały. Facet spojrzał na mnie ze smutkiem w oczach, ale szybko odwrócił wzrok. Ewidentnie coś odwlekał. Gdy się przyjrzałam, zauważyłam, że patrzy w stronę salonu.

- Wyłączyłaś telewizor, prawda? - zmarszczyłam brwi. Co to miało do rzeczy?

- Tak, ale co to ma wspólnego z pańską wizytą?

- To wyjaśnia, dlaczego jeszcze nic nie wiesz. - przerażona cofnęłam się o krok. Mózg podpowiadał mi, że stało się coś strasznego i że to coś dotyczyło mojej rodziny.

- Nie wiem o czym? - zapytałam drżącym głosem. Mężczyźnie nie dane było udzielić mi odpowiedzi, ponieważ zadzwonił dzwonek do drzwi. Zirytowana jeszcze jednym natrętem szybkim ruchem otworzyłam drzwi, uprzednio je odblokowując. Złość szybko mi przeszła, gdy zobaczyłam, kto stał na zewnątrz.

- Luke, wchodź do środka, szybko! - przyjaciel posłuchał i niedługo potem stał w przedpokoju. Po raz kolejny zamknęłam wejście i zwróciłam się w stronę niespodziewanych gości.

- Jesteś cały mokry, po co fatygowałeś się aż tutaj w taką pogodę? - zaplotłam ręce na wysokości klatki piersiowej czekając na wyjaśnienia od Luke'a i miarowo tupiąc stopą.

- Jak to "po co"? Przyjechałem tutaj jak tylko dowiedziałem się, co się stało! Nie jest ci chociaż przykro?! - Hemmings zaczął na mnie krzyczeć, a ja cofnęłam się o krok. Coś musiało być mocno nie tak, skoro ten chłopak podniósł na mnie głos. On nigdy tego nie robił. Nigdy.

- Czemu miałoby mi być przykro? - zapytałam spokojnie. W takiej sytuacji zapewne również zaczęłabym się drzeć, ale tylko w wypadku, gdy osobą stojącą przede mną nie byłby Luke. Starałam się zachować spokój. W reakcji na moje pytanie oczy blondyna zrobiły się wielkie jak pięciozłotówki. Chłopak odwrócił się i popatrzył w stronę policjanta, który cierpliwie przysłuchiwał się całej rozmowie. O ile można to było nazwać rozmową.

- Czemu jej nic nie powiedziałeś? Chyba po to tu przyszedłeś, prawda? - okej, Luke odzywający się w ten sposób do starszych od niego osób to naprawdę zaniepokojony i zdenerwowany Luke. Nie czekając dłużej doskoczyłam do przyjaciela i chwyciłam jego ramię.


- O czym mi nie mówicie? O czym nie wiem?! - teraz to ja podniosłam głos. Zauważyłam, że Lucas spojrzał się niepewnie na ojca Fletchera. Ten po krótkiej chwili kiwnął głową, chyba w geście aprobaty. Byłoby super, gdybym wiedziała czego miała dotyczyć ta aprobata. Gdy Hemmings otrzymał swego rodzaju zgodę, obrócił głowę tak, by móc na mnie spojrzeć i popatrzył na moją twarz.

- Sam, myślę, że lepiej będzie, żebyś najpierw usiadła. - prychnęłam cicho. Nie mogło być aż tak źle. Chyba. Posłałam chłopakowi słynne "Spojrzenie, które mogłoby zabić, gdyby miało ręce", które było w pewnym sensie moim znakiem rozpoznawalnym.

- Nie żartuję. Chodźmy do salonu. - czar spojrzenia, którym właśnie go obdarowałam, tym razem nie zadziałał. A powinnam dodać, że jak na kogo, ale na Hemmingsa działało prawie zawsze. Nie zważając na stanowczy sprzeciw, któremu nie wahałam się dać upustu, Luke zamknął moją drobną dłoń w swojej i poprowadził prosto w stronę kanapy, z której niedawno zeszłam. Nie miałam wyboru, więc usiadłam i czekałam na wyjaśnienia wyłamując sobie palce. Obejrzałam się za siebie - policjant także wszedł do salonu. Stał w kącie opierając się o ścianę. Odwróciłam głowę w stronę przyjaciela, który właśnie kucał przede mną kładąc swoje dłonie na moich kolanach.

- Twoi rodzice mieli dzisiaj wrócić z podróży służbowej tak? - pokiwałam głową. Luke nie wiedział o tym, że Jace też leciał. Dla moich rodziców to była podróż w interesach, ale on postanowił skorzystać z okazji i zabrał się z nimi jako normalny turysta. Z resztą i tak tam pasuje, bo ma brytyjski akcent, tylko nikt nie wie, jakim cudem. Nawet on sam.

- Samolot, którym lecieli został przejęty przez terrorystów. Okazało się, że na pokładzie był jakiś super ważny polityk. Kiedy nie dostali tego, czego chcieli, roztrzaskali samolot o ziemię. Przeżyło jedenaście osób. - płomyczek nadziei urósł w moim sercu, ale mózg podpowiadał mi, że ani Luke, ani policjant by tutaj nie przyjechali, gdyby przeżyli. Jednak mimo to chciałam wierzyć, że nic im nie jest. Chociaż przez te kilka sekund.

- Twoich rodziców nie było wśród nich.

Nie byłam w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku. Miałam ochotę krzyczeć, płakać, cokolwiek. Ale nie mogłam się ruszyć. Moje myśli krążyły wokół jednego zdania.

"Wiem, czyje życia  dla ciebie najważniejsze."

Nic do mnie nie docierało. Nie mogłam stracić rodziców, oni od zawsze byli przy mnie. Jak może ich tak nagle zabraknąć?! A może to tylko sen?

- Luke, uszczypnij mnie. - spojrzałam na przyjaciela pewnym siebie wzrokiem. W odpowiedzi otrzymałam tylko skonsternowany wzrok.

- C-co?

- No uszczypnij mnie. To nie może się dziać naprawdę, więc to tylko koszmar. Prawda? Powiedz, że to mi się tylko śni! - w miarę, jak mówiłam te kilka zdań zaczęłam sobie uświadamiać, że to nie jest sen. To było realne, co nie znaczyło, że nie kwalifikowało się jako koszmar. Zerwałam się z kanapy i zaczęłam chodzić po salonie wymijając wszystkie meble i oddychając głęboko. Na zewnątrz może i wyglądałam na w miarę opanowaną, ale wewnątrz mnie szalała burza gorsza od tej za oknami.

Miałam ochotę zniknąć, zapaść się pod ziemię. Nie chciałam tego przeżywać, nie.

W końcu nerwy puściły. Złapałam wazon stojący na stole i rzuciłam nim o ścianę. Szkło rozsypało się w drobny mak. Wlepiałam wzrok w odłamki nie wiedząc, co innego mam zrobić. Czułam się bezsilna.

Zrzuciłam gazety leżące na biurku obok mnie. Hałas rozszedł się po całym pomieszczeniu, ale ja nie mogłam przestać. Następnym celem stał się obrus, który jednym ruchem ściągnęłam ze stołu tym samym zrzucając wszystko, co się na nim znajdowało. Rozwalałbym wszystko dłużej, gdyby nie czyjeś silne ramiona oplatające mnie od tyłu. Zanim zdążyłam się zorientować, ten ktoś obrócił mnie i przycisnął do swojej klatki piersiowej zamykając mnie w uścisku. Na początku chciałam się wyrwać, dać upust mojej złości, która jeszcze nie zdążyła się zamienić w rozpacz, ale im dłużej okładałam pięściami ciało przyjaciela, tym bardziej uświadamiałam sobie, że to wszystko jest bezcelowe.

Że nieważne, co bym zrobiła, moi rodzice już nie wrócą.

Wszystko walnęło we mnie niczym rozpędzona ciężarówka. To, że ich już nie ma i nie będzie. To, że zostałam sierotą, a także to, że moja przyszłość nagle stanęła pod znakiem zapytania.

Mój dom już nigdy nie będzie taki sam.

Nie zdążyłam się pogodzić z tatą. Już nigdy nie będę mogła powiedzieć, że mi przykro i że przepraszam. Ta możliwość odeszła.

Wtedy bezgraniczna wściekłość ustąpiła miejsca rozpaczy. Zaczęło się niewinnie: najpierw kilka niewinnych łez poleciało mi po policzku jednocześnie mocząc koszulkę Hemmingsa. W pewnym momencie osunęłam się na kolana mimo tego, że trzymał mnie Luke.

W zasadzie to wszystko zlało się w jedno. Pamiętam niewiele. Pamiętam, że siedziałam na zimnej podłodze zalewając się łzami. Pamiętam, że Luke wziął mnie do siebie na kolana, mocno przytulił i nie puścił. Pamiętam jak przez mgłę, że policjant wyszedł wyproszony przez przyjaciela. Pamiętam też atak paniki około drugiej nad ranem wywołany nagłym uświadomieniem sobie, że to przecież ja ich zabiłam. Nie bezpośrednio, ale to w końcu ja powiedziałam chłopakom i Amy o psychopacie, bo to przecież jasne, że to on. To, że nie byłam w stanie złapać oddechu. Bezbrzeżne przerażenie, jakie mną zawładnęło i z którym nie byłam w stanie walczyć. Uspokajający głos Luke'a, dzięki któremu w końcu udało mi się wrócić do stanu używalności.

Nie wiem nawet, kto zajmował się Edem przez ten cały czas. Pewnie Hemmings zadzwonił po któregoś z chłopaków, żeby się nim zajął. Ale szczerze mówiąc, to nie miałam do tego głowy w tamtym momencie.

Jednak rzeczą, którą zapamiętałam najlepiej z całej tej wyczerpującej nocy to moment położenia się spać.

Wreszcie udało mi się jako tako uspokoić, czytaj: nie zapłakiwałam się na śmierć. Luke pomógł mi dojść do łóżka, nakrył mnie kołdrą i usiadł w krześle przy biurku. Wpatrywałam się w niego pustym wzrokiem, musiałam wyglądać jak lalka. Gdy zaczęło świtać ja dalej nie spałam, a Hemmings był widocznie zmęczony. Wstał z krzesła i zaczął kierować się w stronę drzwi od mojego pokoju przechodząc obok łóżka. Złapałam go za dłoń.

- Nie idź, proszę. Potrzebuję cię. - odezwałam się po raz pierwszy od wielu godzin. Brzmiałam jakbym połknęła szkło rozsypane na podłodze w salonie. Luke odwrócił twarz w moją stronę.

- Nigdzie się nie wybieram. - chłopak posłał mi uśmiech i już chciał iść w stronę krzesła, ale pociągnęłam go do siebie

- Nie odchodź, błagam. - Hemmings spojrzał się na mnie zdezorientowany. Nie wiedział, o co mi chodzi, więc przesunęłam się tak, żeby zrobić mu miejsce na łóżku. Chłopak zamrugał kilka razy po czym usiadł na brzegu materaca, jakby był czegoś niepewny.

- Luke, nie chcę być teraz sama, proszę. Potrzebuję ciebie tutaj. - czułam, że byłam bliska kolejnego napadu płaczu. Hemmings chyba to zauważył, bo bardzo szybko zajął swoje miejsce obok mnie. Nie zwlekając wtuliłam się w niego przylegając się jak największą powierzchnią ciała. On natomiast przekręcił się na bok przyciągając mnie do siebie. Zaplotłam nogi wokół jego kolan tak, żeby było mi wygodniej. Miałam głęboko w nosie to, że taka sytuacja była co najmniej dwuznaczna.

Potrzebowałam go bardziej, niż kogokolwiek innego na świecie.

Właśnie wtedy zorientowałam się, że to Luke był przy mnie wtedy, gdy go potrzebowałam, a nie Fletcher, To Luke wspierał mnie w jakiekolwiek bagno bym nie wdepnęła i to on przybiegał do mnie jak tylko coś mi się działo. Tamta noc uświadomiła mi, że to, co kiedyś było między mną a Cainem już nie jest takie samo.

Nie zasnęłam tamtej nocy. Lucas również nie spał, bo przyrzekł sobie, że będzie mnie pilnował. Cały ranek spędziliśmy patrząc się na siebie nawzajem, zastanawiając się, co myśli sobie to drugie i nie mając odwagi się odezwać.

Około dziesiątej rano znów zaczęłam płakać, co było tylko poprzedzeniem dla kolejnego ataku paniki, tym razem już poważniejszego. Odniosłam wrażenie, że zaraz zginę. Znowu nie mogłam oddychać, łapałam ogromne hausty powietrza jakbym się dusiła. Zlał mnie zimny pot, miałam dosyć.
Jednak Hemmings i jego głos byli tam, żeby mnie wesprzeć i pomóc. Składał drobne pocałunki na moim czole i włosach za wszelką cenę próbując być dla mnie wsparciem.

Sęk w tym, że nie musiał nawet próbować. On tym wsparciem po prostu był.

Może Amelia i Jace mieli rację?

Może faktycznie zachowywaliśmy się jak para? I może rzeczywiście łączyło nas coś więcej, niż mi się wydawało?

Nie, Luke to przyjaciel. I tyle.

Chyba.

___________________________________________________________________________________

Witajcie w momencie, na który czekaliśmy od prologu ;) Trochę angstu, trochę fluffu, trochę Rooks. Jestem zadowolona z tego rozdziału, nie wiem, jak wam się spodoba. Przypominam o hashtagu #Thunderff i zapraszam do dzielenia się opiniami na tt ;) Oczywiście dziękuję za tyle wyświetleń i komentarzy, nie muszę wam mówić, że jesteście najlepsi na świecie, bo wy to już wiecie ;) Zachęcam gorąco do komentowania, zależy mi na każdej opinii :D I przypominam o akcji zadawania pytań bohaterom tego ff: macie czas do tej soboty na wysłanie mi owych pytań. Zachęcam do wzięcia udziału, bo taka akcja już się raczej nie powtórzy ;) Do następnej niedzieli, słońca :*

2 komentarze:

  1. Jak mi szkoda Sam. Na szczęście ma kogoś takiego jak Luke, który może ją wesprzeć w tych trudnych chwilach. A gdzie Fletcher? Od samego początku był dla mnie podejrzany hah
    Rozdział jak zwykle świetny!
    Pozdrawiam x

    ~ milicevicoconda

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Fletcher był wtedy w pracy, tak, jak to było wspomniane w prologu :)

      Usuń